Podaż przecież wcale taka wielka nie jest i - gdyby była chęć - ceny mogłyby się znaleźć znacznie wyżej.
Można więc wnioskować, że chęci do walki tak naprawdę nie ma, a przynajmniej jest ona gdzieś mocno ukryta i sobie czeka na odpowiednią porę. Pytanie, czy zdąży się ujawnić, bo zachowanie rynku w ostatnich dniach jest raczej pokusą dla podaży, by mocniej przycisnąć rynek i powiedzieć popytowi "sprawdzam".
Wiemy przecież, że poważnych argumentów za dalszym wzrostem cen nie ma. Przynajmniej nie w tej chwili. Przymierzając trwający od lutego wzrost cen do zmian w fundamentach, to chyba i tak zawędrowaliśmy zbyt wysoko. Oba czynniki - rynek i podstawa, na jakiej on działa, czyli gospodarka - muszą ponownie się do siebie zbliżyć. Osiągnięte przez indeksy poziomy antycypują i tak mocniejsze niż faktycznie ma miejsce ożywienie, a zatem co musiałby się stać, by usprawiedliwione były jeszcze większe zwyżki już w tej chwili?
Nie twierdzę, że zapoczątkowany w ubiegłym roku wzrost cen już się kończy, bo równocześnie zakładałby, że ceny spadną pod lutowy dołek, czego zwyczajnie w świecie nie wiem, a o czym dowiemy się pewnie dopiero w trakcie najbliższych lat. Myślę jednak, że dalsza zwyżka cen nawet w tempie i skali ostatnich miesięcy może być trudna do utrzymania. Tym samym w najlepszym wypadku czeka nas stagnacja, ale przyznam, że ten scenariusz uznawałbym za mocno optymistyczny. Prawie rok wzrostu cen bez poważnej i dynamicznej korekty (bo za taką nie można uznać czerwcowego spadku), a tuż po dużym załamaniu rynku, to i tak wiele.
Nie wiem, czy już teraz osłabienie rynku przyspieszy, czy też będziemy jeszcze tańczyć przy szczytach rzucani pojedynczymi akcjami to w jedną, to w drugą stronę. Ostatnie dni sugerują jednak, że poziom 2600 pkt, czyli okolice połowy całej fali spadków z lat 2007, 2008 i początku roku 2009, jest w tej chwili poziomem budzącym respekt. Zmiany cen same wskażą nam moment, w którym ten respekt zamieni się w akceptację, że na razie wyżej zajść już nie można.