Prywatyzacja firm chemicznych może potrwać dwa–trzy lata

Rozmowa z Jerzym Majchrzakiem, dyrektorem w Polskiej Izbie Przemysłu Chemicznego

Publikacja: 10.07.2010 01:06

Prywatyzacja firm chemicznych może potrwać dwa–trzy lata

Foto: GG Parkiet, Szymon Łaszewski SL Szymon Łaszewski

[b]Problem emisji CO2, w tym tzw. praw do emisji i kosztów związanych z jej redukcją, jest powszechnie kojarzony z energetyką, tymczasem dotyczy nie tylko tej branży, ale całego przemysłu, w tym także chemicznego.[/b]

Kwestia emisji gazów cieplarnianych dotyczy nie tylko przemysłu, ale wszystkich dziedzin naszego życia. W wysoko uprzemysłowionej przecież Unii Europejskiej przemysł odpowiada tylko za około 30 proc. całej emisji tych gazów. Większy, bo blisko 40-proc. udział, ma za to transport. Rolnictwo jest z kolei odpowiedzialne za kilkanaście procent, a pozostałe około 20 proc. to emisje komunalne. Tymczasem polityka Unii Europejskiej koncentruje się wyłącznie na ograniczaniu emisji przez przemysł, przede wszystkim przez energetykę. Problemu innych branż przemysłowych, no i innych gałęzi gospodarki, prawie w ogóle się nie dostrzega.

[b]Jak poważny jest to problem dla naszego przemysłu chemicznego?[/b]

Zacznijmy od skutków pośrednich, które wynikają z tego, że energetyka, która emituje CO2 i inne gazy, będzie ponosić dodatkowe koszty wynikające z konieczności zakupu odpowiednich certyfikatów. Źródłem tego problemu jest najwyższe w UE nawęglenie polskiej energetyki.

[b]Nawęglenie? Co to znaczy?[/b]

To, że u nas przy produkcji 1MWh emituje się około 950 kg CO2, a w UE średnio około 460 kg CO2. Te koszty energetyka przerzuci oczywiście na klientów, w tym na zakłady chemiczne. A polski przemysł chemiczny to w większości tzw. ciężka chemia. Dla takich firm koszty energii elektrycznej stanowią około jednej dziesiątej łącznych kosztów. To bardzo dużo. Jeśli prąd podrożeje o 10 proc., to koszty w chemii wzrosną o 1 proc. To z kolei oznacza, że zyski, które w dobrych firmach wynoszą 5 – 8 proc., spadną o 1 punkt procentowy.Polska specyfika powoduje z kolei, że wzrost kosztów energii elektrycznej dla naszych firm będzie najwyższy w Unii.

[b]Z jakiego powodu?[/b]

Ceny energii elektrycznej w Polsce są dziś przeciętnie bardzo podobne do cen, jakie obowiązują w znacznie bardziej rozwiniętych Niemczech. Zasadnicza różnica polega na tym, że tam wielki przemysł, który kupuje prąd w ogromnych ilościach, płaci stawki niższe od średniej, a mali odbiorcy – wyższe. I to nie budzi żadnych zastrzeżeń. W Polsce generalnie ceny są jednakowe dla posiadacza kuchenki elektrycznej i dla huty czy zakładów chemicznych.To z kolei oznacza, że nasz przemysł jest pod tym względem niekonkurencyjny w stosunku do niemieckiego. Jak wynika z naszych informacji, różnica w cenie 1 MWh wynosi około 10 euro. Czyli nasze zakłady płacą ponad 10 proc. więcej niż niemieckie.

[b]Nie bez znaczenia jest pewnie także to, że polska energetyka jest oparta na węglu.[/b]

Oczywiście, a struktura polskiej energetyki przez najbliższych kilkanaście lat zasadniczo się nie zmieni. Jeśli elektrownia atomowa, która mogłaby istotnie wpłynąć na strukturę polskiej energetyki, zaczęłaby działać w ciągu dziesięciu lat od rozpoczęcia budowy, to uznałbym to za mistrzostwo świata.

[b]Szybciej można by zbudować elektrownię gazową.[/b]

Tak, ale problem polega na tym, że nie mamy gazu.Budowa takiej turbiny o mocy 400 czy 800 MW może potrwać pięć lat. Dziś jednak nie wiadomo, ile w 2015 r. będzie kosztował prąd. Nie wiemy też, ile będzie kosztował gaz ani czy w ogóle będzie go można kupić. To z kolei oznacza, że nie wiadomo, czy taka elektrownia gazowa będzie konkurencyjna. Jak podjąć decyzję inwestycyjną bez tych podstawowych parametrów? I właśnie dlatego wszyscy się tylko przymierzają do budowy elektrowni gazowych, ale nikt decyzji nie podejmuje. I ten stan rzeczy potrwa, moim zdaniem, jeszcze co najmniej trzy lata.

[b]Dlaczego akurat trzy lata?[/b]

Bo 2012 r. to ostatni rok obowiązywania porozumienia z Kioto.

[b]Co to oznacza?[/b]

Że do tego czasu zupełnie nie wiemy, czy i jakie porozumienie będzie obowiązywało potem. Szczególnie, że na razie szans na osiągnięcie takiego porozumienia nie widać.

[b]Ale polskie firmy, nawet jeśli nie byłoby żadnego nowego porozumienia, które zastąpiłoby protokół z Kioto, obowiązywać będą ograniczenia unijne?[/b]

Oczywiście. I to ma dalsze reperkusje m.in. dla branży chemicznej. Dziś żaden poważny inwestor nie decyduje się na zakup polskich zakładów, bo nie jest w stanie przewidzieć, ile będzie musiał zapłacić za prąd, jak konkurencyjny będzie ten zakład, itd.

[b]Myśli pan, że to kluczowy problem dla prywatyzacji polskiej chemii?[/b]

To z pewnością jeden z istotnych problemów. To ważny element niepewności. Dodanie go do wszystkich pozostałych, powoduje, że ewentualni kupcy wstrzymują się z decyzjami.

[b]Jakie są te inne czynniki niepewności i ich znaczenie dla prywatyzacji polskiej chemii?[/b]

Obecnie prywatyzowana jest tzw. ciężka chemia. W związku z tym, moim zdaniem, podstawowe czynniki niepewności związane są z trudnymi do oszacowania kosztami unijnej polityki klimatyczno-energetycznej i szeroko rozumianej ekologii. Przyjmowane są kolejne rozporządzenia, takie jak REACH, czy dyrektywy, np. ostatnio dyrektywa o emisjach przemysłowych. Wprowadza ona od 2016 r. nowe normy emisji, które zmniejszą średnio o połowę emisje dwutlenku siarki, tlenków azotu oraz pyłów z ponad 52 tys. zakładów przemysłowych UE, w tym około 2 tys. w Polsce. Nowe unijne regulacje podwyższają koszty funkcjonowania tej branży i wymagają oszacowania wpływu na poziom konkurencyjności tego sektora. Na pewno czynnikiem zwiększenia ryzyka jest też sytuacja na rynku gazu ziemnego, chociażby brak podpisanej umowy z Rosją.

[b]Jeśli faktycznie kwestia cen prądu miałaby być tak istotnym czynnikiem, to polskich firm chemicznych nie uda się zapewne sprzedać przez najbliższe dwa, trzy lata.[/b]

Sądzę, że bardzo trudno będzie je sprzedać wcześniej. Inwestorzy z powodu dodatkowego ryzyka obniżają cenę, jaką gotowi byliby zapłacić. I stąd te rozbieżności między oczekiwaniami Skarbu Państwa i możliwościami potencjalnych kupujących.

[b]W tej sytuacji możliwa do zrealizowania wydaje się tylko wymiana pakietów akcji pomiędzy polskimi podmiotami. Czy tak miałaby wyglądać prywatyzacja polskiej chemii?[/b]

To dziś najbardziej prawdopodobny wariant.

[b]Czy taka paraprywatyzacja ma sens?[/b]

Moim zdaniem tak.

[b]Co ona dałaby polskim firmom?[/b]

Zmiana właściciela np. będącej w likwidacji Nafty Polskiej na konkretny zarząd odpowiadający kodeksowo jest istotną zmianą i docelowo przyniesie korzyści. Trzeba jednak mieć na uwadze, że w obecnej sytuacji gospodarczej decyzje prywatyzacyjne i konsolidacyjne są trudne i muszą być przemyślane pod kątem potencjalnego rozwoju przedmiotowych firm. Jednocześnie konsolidacja jest potrzebna, bo polskie firmy chemiczne są zbyt małe jak na europejskie warunki.

[b]Wróćmy do kwestii CO2. Jakie mogą być skutki bezpośrednich emisji gazów cieplarnianych dla funkcjonowania naszych firm chemicznych?[/b]

Problem można scharakteryzować na przykładzie amoniaku i kwasu azotowego, czyli dwóch produktów bardzo znaczących w polskiej chemii. W Unii trwają właśnie ustalenia dla nich tzw. benchmarków.

[b]Na czym one mają polegać?[/b]

Chodzi o ustalenie, jaki poziom emisji jest jeszcze dopuszczalny, a jaki byłby związany z koniecznością kupienia odpowiednich certyfikatów emisji CO2. Są zasadniczo dwie propozycje: restrykcyjna Komisji Europejskiej oraz bardziej liberalna Europejskiego Stowarzyszenia Producentów Nawozów (Fertilizers Europe, czyli EFMA), do którego z Polski należą Anwil i Puławy. Pierwsza zakłada, że dopuszczalny, innymi słowy bezpłatny, byłby taki poziom emisji, jaki odpowiada średniej z 10 proc. najlepszych pod tym względem zakładów w UE. A w ostatnim czasie KE zaproponowała jeszcze ostrzejsze podejście. Jeśli przeszłaby taka propozycja, zdecydowana większość polskich zakładów musiałaby na certyfikaty wydawać całkiem spore kwoty.

[b]Jakie byłyby skutki?[/b]

Trudno to dziś dokładnie wyliczyć, bo rentowność polskiej chemii jest bardzo zmienna. Np. teraz jest bliska zera. Ale w dłuższym okresie wynosi 5 – 8 proc. W każdym razie skutkiem byłoby z całą pewnością znaczące jej obniżenie. Myślę, że do poziomu 2– 3 proc., ale nie można wykluczyć, że jeszcze bardziej. Przy czym byłaby ona zbliżona dla większości polskich producentów.

[b]Jak wygląda ta druga propozycja?[/b]

Proponowany przez EFMA mechanizm ustalania benchmarków jest dość skomplikowany i najwyraźniej na razie nie jest to też propozycja ostateczna. Generalnie można powiedzieć, że jego wprowadzenie oznaczałoby, że w benchmarkach mieściłaby się mniej więcej jedna trzecia europejskich instalacji. Kolejne około 30 proc. wymagałoby przeprowadzenia poważnych modernizacji. Trudności mogłaby mieć reszta. Trzeba też dodać, że europejskie instalacje, w tym polskie, mają wyższy poziom niż przeciętnie na świecie.

[b]Można zatem powiedzieć, że propozycja KE to propozycja teoretyków wizjonerów, a EFMA – związanych z przemysłem praktyków.[/b]

Można też powiedzieć, że EFMA, składając mniej restrykcyjną propozycję, w większym stopniu broni własnego interesu niż środowiska naturalnego.Oczywiście, można też tak powiedzieć. Bo faktycznie EFMA broni swojego interesu. Pamiętajmy, że Unia nie jest odizolowaną od reszty świata enklawą. Producenci spoza UE bardzo wnikliwie obserwują, co się w niej dzieje. Może się zdarzyć tak, że w zależności od tego, jakie rozwiązania zostaną ostatecznie przyjęte, nawet bariery celne nie ochronią wspólnotowego rynku przed napływem nawozów spoza UE, np. z Rosji lub Ukrainy.

[b]Polska to jedno z tych państw w Unii, w którym istnieją duże zakłady chemiczne. Czy pana zdaniem nasz kraj w wystarczającym stopniu lobbuje za tym bardziej liberalnym rozwiązaniem?[/b]

Zarówno sami producenci, jak i strona rządowa działa, ale mamy przeciwko sobie potężną koalicję. Większość państw nie produkuje nawozów i nie ma wystarczającego zrozumienia dla tej problematyki.

[b]Które kraje mogłyby być naszymi sojusznikami?[/b]

Państwa, które są producentami nawozów, czyli Niemcy, Francja, Hiszpania, myślę, że liczyć można by też na Austrię i Litwę. W sumie jednak tych krajów nie ma w Unii zbyt wiele. Liczbowo może więc ich być za mało, by przeforsować korzystniejsze dla nas rozwiązania.

[b]Gdzie miałyby trafiać pieniądze ze sprzedaży certyfikatów?[/b]

To jest kolejny poważny problem. Nie wiadomo np. czy w całości zostaną w kraju pochodzenia, czy może Unia weźmie sobie jakąś ich część. A nawet, gdyby zostały w Polsce, to kto miałby z nich skorzystać i czy budżet państwa nie zechce ich użyć do łatania różnych dziur.

[b]Dziękuję za rozmowę.[/b]

Komentarze
W poszukiwaniu bezpieczeństwa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Komentarze
Polski dług znów na zielono
Komentarze
Droższy pieniądz Trumpa?
Komentarze
Koniec darmowych obiadów
Materiał Promocyjny
Cyfrowe narzędzia to podstawa działań przedsiębiorstwa, które chce być konkurencyjne
Komentarze
Polityka ważniejsza
Komentarze
Bitcoin znów bije rekordy. Kryptowaluty na łasce wyborów w USA?