Wydarzenia polityczne zwykle mają ograniczony wpływ na rynki finansowe, okazując się z perspektywy czasu drobnymi zmarszczkami na falach hossy i bessy związanych z procesami zachodzącymi w realnej gospodarce. Trzeba jednak przyznać, że zamieszanie towarzyszące wyborom prezydenckim w USA, grożące w najgorszym wypadku rozstrzyganiem kwestii wyborczego zwycięstwa na Florydzie w sądach, stanowi dodatkowy problem dla rynków akcji, które i tak są już wystarczająco zagrożone. Wzrost trwający na naszej giełdzie od 13 października przyjął na razie typową korekcyjną formę (trójka a-b-c) i załamał się po zbliżeniu się do przełamanych we wrześniu wsparć, a środowy ponad 5-proc. spadek Nasdaq potwierdza istnienie potencjału spadkowego. Równocześnie jednak gwałtowny powrót popytu obserwowany po 13 października wyglądał dosyć poważnie, prowokując do rozważania możliwości powtórzenia się scenariuszy przerabianych rok temu (+60 proc. od października do marca) i 2 lata temu (+70 proc. od października do lipca). Problem polega na tym, że w 1998 r. roku rynek mógł cieszyć się z globalnego poluzowania polityki pieniężnej, a w roku następnym globalny szczyt dynamiki wzrostu gospodarczego był jeszcze odległy, można więc było dyskontować poprawę wyników spółek. Jakie pozytywne zjawisko mogłoby uzasadnić kolejną globalną falę wzrostu cen akcji w tym roku? Z pewnością byłoby nim ewentualne przejście Fed (a może i RPP, bo nie ECB) do neutralnego nastawienia w polityce pieniężnej, zapowiadające obniżki stóp, ale ciągle brak sygnałów, które zapowiadałyby rychłą materializację takich nadziei.
Wojciech Białek
SEB TFI S.A.