Inwestorzy wyprzedawali wtedy obligacje zadłużonych krajów eurolandu, zmuszając ich rządy do oszczędności. To pogłębiało recesję, za co rządy spotykała kolejna kara – dalsza wyprzedaż obligacji.

To schorzenie rynków, jak często słyszę, mocno się od tamtego czasu posunęło. Hossa na giełdach z ostatnich trzech lat sugeruje bowiem, że inwestorzy oczekują ożywienia w światowej gospodarce, ale jednocześnie najwyraźniej nie są skłonni pogodzić się z tym, że w tym scenariuszu nieunikniona jest normalizacja polityki pieniężnej. To popularne wyjaśnienie nerwowości, jaka zapanowała na rynkach pod koniec maja, gdy amerykański bank centralny zaczął sygnalizować, że myśli o przerwaniu zastrzyków pieniądza dla sektora finansowego (tzw. program QE). A przecież te sygnały – także środowe wypowiedzi przewodniczącego Fedu Bena Bernankego, które zachwiały rynkami wczoraj – są zgodne z przewidywaniami ekonomistów, że QE potrwa do połowy przyszłego roku, chyba że koniunktura wyraźnie się pogorszy.

Czytaj i komentuj na blogu

Diagnoza rozdwojenia jaźni na rynkach bazuje na spostrzeżeniu, że dawniej początek zaostrzania polityki pieniężnej przez Fed zwiastował zwykle tłuste lata na Wall Street. Bo podwyższając stopy procentowe, bank centralny sygnalizował, że w jego ocenie gospodarka wraca do zdrowia. Nie można wykluczyć, że tym razem będzie podobnie, tylko analitycy i inwestorzy potrzebują czasu, żeby zinterpretować komunikaty Fedu.

Tyle że to ożywienie gospodarcze jest wyjątkowo niemrawe. Stąd obawy, że wycofanie QE nie będzie tylko zmianą motoru hossy, którym odtąd staną się dane makroekonomiczne, ale jej kresem. To oznaczałoby, że hossa była spektakularną bańką spekulacyjną, z której teraz ujdzie powietrze. W tym świetle zachowanie inwestorów w ostatnich tygodniach byłoby racjonalne, a nie schizofreniczne. Zwolennicy teorii, że inwestorzy zawsze postępują racjonalne, mają w takim wypadku powód do zmartwienia.