Oprocentowanie depozytów spada, rentowności obligacji rosną, a warszawska giełda pozostaje daleko w tyle za innymi parkietami (za co dziękujemy Ministrowi Finansów). Co ma w takiej sytuacji zrobić biedny Kowalski (zbieżność nazwisk przypadkowa)?
Przyzwyczajony nawet do 10 proc. na lokacie w poprzednich latach i do zysków rzędu 15 proc. z funduszy obligacji, boi się teraz zainwestować na giełdzie, czemu zresztą trudno się dziwić. Naturalną alternatywą dla oferty banków wydają się produkty firm zarządzających aktywami. Niestety strategie inwestycyjne funduszy o niewielkich, minimalnych progach inwestycji – rzędu kilkuset lub jednego tysiąca złotych – pozostawiają wiele do życzenia w niepewnych czasach.
Czytaj i komentuj na blogu
Oczywiście są zarządzający zwykłymi funduszami akcji, którzy nawet podczas spadków na giełdzie potrafią zarobić (często dotyczy to nowych funduszy). Są też eksperci od obligacji, którzy tak wybierają korporacyjne papiery do portfela, gdy skarbowe tanieją, że inwestorzy nie muszą się obawiać przykrych niespodzianek związanych z upadłością emitentów.
Co do zasady jednak, fundusze „jednego rynku" – akcji, akcji małych i średnich spółek, obligacji korporacyjnych, obligacji skarbowych itp. – bardzo rzadko zarabiają, gdy cały rynek traci.
Nic więc dziwnego, że biedny Kowalski od miesięcy wybiera najmniej ryzykowne fundusze pieniężne i gotówkowe, które – przynajmniej teoretycznie – nie powinny tracić, choć kokosów też nie dają.