Dość często spotykamy ludzi trzymających akcje, których cena od dnia zakupu spadła o 20–30 proc., tłumaczących, że pozbędą się ich dopiero wtedy, gdy wyjdą przynajmniej na zero. Postaramy się udowodnić, że takie podejście nie jest do końca racjonalne.
Tabela zamieszczona obok uświadamia, że chcąc odrobić np. 30-proc. stratę, nie wystarczy 30-proc. skok kursu. Matematyka jest bezlitosna – aby wyjść na zero cena musi odbić o blisko 43 proc. Co gorsza, wraz ze wzrostem strat, przepaść do nadrobienia robi się coraz większa. W przypadku gdy kurs zanurkuje o 50 proc., trzeba odrobić 100 proc. Kolejny przykład może przyprawić o gęsią skórkę – jeśli bowiem stracimy 90 proc. początkowego kapitału, chcąc wrócić do początkowego stanu konta, trzeba będzie liczyć, że cena wzrośnie aż o 900 proc. Zadajmy sobie więc pytanie: czy łatwo jest znaleźć spółkę, której cena w krótkim czasie wzrośnie o kilkaset procent?
W rzeczywistości graniczy to z cudem. Wyjście z inwestycji ze stratą nie jest oczywiście przyjemnym uczuciem. Warto jednak sobie uświadomić, że porażki są nieodłącznym elementem giełdowego rzemiosła. Ważne jest to, aby zapanować nad wielkością strat, utrzymując możliwie jak największą kontrolę nad stanem portfela inwestycyjnego.
Warto więc ucinać straty, zanim doprowadzą do bankructwa. Każdy inwestor może jako regułę przyjąć rozmiar strat, jaki jest skłonny zaakceptować na pojedynczej pozycji. Dla jednych będzie to 5 proc., dla innych 10 proc., a niektórzy mogą sobie pozwolić na utratę 15, 20 czy 25 proc. kapitału. Wielkość dopuszczalnego ryzyka to kwestia indywidualna, uzależniona m.in. od preferencji, strategii, stanu portfela, horyzontu czasowego inwestycji, odporności na stres itp.
Opinia eksperta Fundacji im. Lesława A. Pagi
OZE – coraz mniej czasu, coraz więcej argumentów