Radosne wzrosty zachodnich indeksów z ostatnich dni zdawały się potwierdzać tezę, że światowe giełdy najgorsze mają już za sobą. Inwestorzy nawet na stosunkowo neutralne informacje reagowali pozytywnie, a dodatkowo największy czarnowidz Nowego Kontynentu - Alan Greenspan - przyznał, że światowy kryzys rynków finansowych może mieć się ku końcowi. W efekcie rosły nawet papiery Citigroup, który zapowiedział, że perturbacje związane z kredytami hipotecznymi srodze uszczuplą jego wyniki. Zyskiwali także giełdowi deweloperzy - drudzy najwięksi przegrani trwających zawirowań. Niestety. Jak dotychczas, giełdowego optymizmu szczególnie nie potwierdzają sygnały płynące z gospodarki. Wręcz przeciwnie, opublikowany wczoraj pending house sales ratio za siepień, obrazujący liczbę podpisanych umów na sprzedaż domów w USA zmniejszył się o 6,5 proc. w porównaniu z poprzednim miesiącem. Było to sporo poniżej oczekiwań analityków, którzy liczyli na spadek jedynie o 2,1 proc. Daleki od optymistycznego okazał się również odczyt ISM dla amerykańskiego przemysłu za wrzesień. Indeks wyniósł 52 pkt, plasując się tym samym zaledwie
o 2 pkt proc. powyżej linii dzielącej rozwój od recesji. Gdyby tego
jeszcze było mało, do swojej tradycyjnej już retoryki wrócił były szef Fed. Otóż zdaniem Greenspana,
końca dobiega "era stłumionej inflacji", u źródeł której leżały tani import produktów z Dalekiego Wschodu oraz niskie koszty zatrudnienia tamtejszych robotników. O ryzyko spadku siły nabywczej pieniądza, a w konsekwencji wzrostu jego kosztu, nie obawiają się jednak sami inwestorzy. Wnioskując z notowań kontraktów na fundusze federalne, rynek za oceanem spodziewa się w tym roku jeszcze dwóch podwyżek stóp procentowych po 0,25 pkt
bazowych. Pytanie, na które odpowiedzieć muszą sobie obecnie amerykańscy gracze giełdowi, brzmi: po której stanąć stronie. Bardziej