Gdy mowa o inwestycjach, podmioty publiczne w Polsce mają związane ręce. W większości przypadków w grę wchodzą jedynie obligacje skarbowe i depozyty. Jeszcze mniejsze pole manewru mają państwowe uczelnie. Miesiąc temu pojawiła się informacja, że od przyszłego roku nie będą mogły już zarabiać na lokatach bankowych.
Może to oznaczać uszczuplenie budżetu instytucji naukowych nawet o kilka milionów złotych. Tymczasem zupełnie inaczej wygląda sytuacja uniwersytetów w Stanach Zjednoczonych, które w zdecydowanej większości znajdują się w prywatnych rękach. Instytucje naukowe na potęgę inwestują w akcje, obligacje czy nawet uznawane za ryzykowne fundusze hedgingowe. Co więcej, nierzadko odnoszą na tym polu niemałe sukcesy.
[b]Naukowa czołówka[/b]
Uniwersytety będące posiadaczami największych funduszy inwestycyjnych to Harvard i Yale. Wartość aktywów w ich zarządzaniu na koniec 2008 roku to odpowiednio 37 i 23 mld dolarów. W przeliczeniu na złote to niemal dwukrotnie więcej niż wszystkie aktywa, jakie były pod zarządzeniem TFI wówczas w Polsce. Dość powiedzieć, że zyski wypracowane przez fundusz inwestycyjny Uniwersytetu Yale finansowały w 2008 r. jedną trzecią budżetu uczelni. Jeżeli na kimś ta liczba nie robi wrażenia, warto jeszcze dodać, że w przypadku Uniwersytetu Princeton dochody z inwestycji zapewniły mu niemal połowę finansowania.
Tym jednak, co najbardziej imponuje w przypadku funduszy topowych amerykańskich uczelni, są wyniki zarządzania. 16,6 proc. – tyle wynosi średnioroczna stopa zwrotu z funduszu inwestycyjnego Yale University w latach 1985–2008. Dla porównania, spółki z indeksu S&P500 przyniosły w tym czasie średniorocznie 12 proc. zysku. Jakby tego było mało, Yale nie tylko pobił pięćsetkę amerykańskich blue chipów pod względem stopy zwrotu, ale dodatkowo dokonał tego przy o jedną trzecią mniejszym ryzyku (mierzonym odchyleniem standardowym stopy zwrotu). W 24-letniej historii tylko raz – w 1988 roku – Yale poniósł stratę.