Perspektywa eksplozji bogactwa?
W masie okolicznościowych tekstów poświęconych przyszłości gospodarki światowej i rynków kapitałowych optymizmem wyróżnia się artykuł Jamesa Glassmana z Amerykańskiego Instytutu Przedsiębiorczości. Tekst ten ukazał się w specjalnym dodatku świątecznym "The International Herald Tribune". Jego tytuł: "Powstanie klasy inwestorów - i co z tego wyniknie?"
W 1931 roku, kiedy świat nękany był Wielkim Kryzysem, John Maynard Keynes powiedział, że największy problem gospodarczy świata, to znaczy zapewnienie ludzkości godziwego, dostatniego życia, zostanie rozwiązany za 100 lat. Zdaniem Glassmana, został on już prawie rozwiązany w Stanach Zjednoczonych, gdzie od dwóch dziesięcioleci trwa gwałtowny wzrost dochodów ludności, natomiast na obszarze reszty świata doczeka się rozwiązania za 20-30 lat, a więc jednak w ramach czasowych przewidzianych przez genialnego ekonomistę. W tym samym okresie najbliższych 2-3 dziesięcioleci w Stanach Zjednoczonych nastąpi "eksplozja bogactwa", której rozmiarów i następstw nie jesteśmy jeszcze w stanie sobie wyobrazić. Glassman pisze, że "lont, na którego końcu nastąpi eksplozja bogactwa, już się tli, a zapalił go amerykański rynek akcji". Głównym właścicielem tego bogactwa i ważnym beneficjentem przeobrażeń będzie klasa inwestorów. Rośnie ona bardzo szybko, zwłaszcza w krajach anglosaskich. O ile w 1965 r. akcje posiadało tylko 10% rodzin amerykańskich, a w 1990 r. - 20%, o tyle w 1998 roku akcje miało już prawie 50% rodzin. O ile w 1980 r. jednostki uczestnictwa w funduszach inwestycyjnych posiadało zaledwie 4,8 mln osób, o tyle w 1998 roku - aż 48,4 mln osób, a więc dziesięciokrotnie więcej.Ta klasa inwestorów stanowi polityczną i kulturową siłę napędową wzrostu bogactwa. Wynika to z faktu, że - jak ujmuje to Glassman - "każdy właściciel akcji staje się człowiekiem przyjaźnie nastawionym do spółek, których akcje posiada, oraz przychylnie ustosunkowanym do takiej polityki władz, która przynosi korzyści tym spółkom, a tym samym ich akcjonariuszom". Politycy coraz bardziej muszą się liczyć z opinią i preferencjami inwestorów. Na przykład prezydent Clinton postanowił nie przeciwstawiać się projektowi obniżki podatku od zysków kapitałowych (z 28% do 20%) głównie dlatego, że już prawie połowa Amerykanów posiada akcje.W ten sposób powstaje nie tyle błędne, ile pięknie zaczarowane koło. W związku ze wzrostem cen akcji coraz więcej inwestorów lokuje swoje oszczędności w spółki, kupując ich walory; w rezultacie ceny dalej rosną, co jeszcze bardziej zwiększa liczbę inwestorów; w rezultacie zwiększa się liczba polityków przychylnie się odnoszących do potrzeb inwestorów, co z kolei sprzyja wzrostowi liczby inwestorów; w rezultacie ceny akcji dalej rosną, co z kolei...".Korekta w góręGlassman jest wspólnie z Kevinem Hassettem - byłym wysokim urzędnikiem Fed - twórcą teorii, że w długim okresie historycznym akcje były wyraźnie niedowartościowane i że pozostają one takimi nawet przy obecnych cenach na rynku. Zdaniem autorów, indeks Dow Jones osiągnie poziom 36 000 punktów i dopiero wówczas będzie można mówić o osiągnięciu równowagi. Szczegółowe uzasadnienie tej tezy Glassman i Hassett zawarli w książce wydanej niedawno pt. "Dow Jones 36 000".Co taka perspektywa oznacza dla inwestorów? Oznacza wzrost ich bogactwa. ("To tak, jakbyś odkrył, że obraz w twoim przedpokoju jest dziełem Van Gogha" - z żartobliwą przesadą tłumaczy Glassman). Oto kalkulacja: "W 1998 r. amerykańskie gospodarstwa domowe posiadały akcje (wprost lub za pośrednictwem funduszy inwestycyjnych i emerytalnych) o łącznej wartości 11 bilionów USD. Kiedy Dow Jones osiągnie poziom 36 000 punktów, będą one warte około 40 bilionów USD. Zważywszy że w USA jest około 100 mln gospodarstw domowych, w 1998 r. rodzina amerykańska posiadała w akcjach przeciętnie około 110 tysięcy USD. Przy Dow Jones równym 36 000 pkt. akcje te będą warte 400 tys. USD. Wartość aktywów netto przeciętnego gospodarstwa domowego w 1998 r. a około 360 tysięcy USD. Jeśli więc wartość posiadanych przez przeciętną rodzinę akcji wzrośnie o 290 tys. USD, to wartość jej aktywów podskoczy do 650 tys. USD, czyli o 80%".W konkluzji Glassman stawia dwa ważne pytania: Czy ta eksplozja amerykańskiego bogactwa rozprzestrzeni się na resztę świata? Jakie będą następstwa rozrostu nowej klasy wzbogaconych inwestorów?Autor nie ma wątpliwości, że reszta świata (zwłaszcza rozwiniętego) pójdzie w ślady USA. Wprawdzie inne rynki akcji na świecie nie mają tak wielkiego historycznego doświadczenia i takiej stabilności jak rynek amerykański, jednak ostatecznie również one będą ulegać silnemu oddziaływaniu takich samych "ekonomicznych faktów życia". Realia te są coraz bardziej przychylne inwestorom. W rezultacie dochodzi do stałego - pożądanego i bardzo racjonalnego - osłabienia obaw inwestorów przed ryzykiem inwestowania w akcje. Nie będzie przesadne założenie - uważa Glassman - że za 20 lat do klasy inwestorów zaliczać się będzie 50% Europejczyków (i aż 80% Amerykanów).Skutki tego zjawiska w XXI wieku w skali światowej będą dalekosiężne. Rozrost klasy inwestorów przyniesie erozję dychotomii, czyli dwuczłonowego podziału na zarządców/menedżerów i pracowników. Stając się akcjonariuszami, pracownicy będą czuć się również właścicielami i myśleć będą również ich kategoriami. Jednakże rozrost klasy inwestorów i równoległy wzrost bogactwa (współzależność tych dwóch zjawisk jest rzeczywista i dobrze udokumentowana statystycznie) doprowadzi również do pojawienia się dylematu. Oto co napisał z zadumą Glassman na zakończenie: "W przeszłości ludzie zajmowali się budowaniem systemów politycznych i gospodarczych w celu stworzenia fundamentów dla osiągnięcia wielkiego bogactwa. Obecnie zbieramy żniwo tego, co zasialiśmy (...). Ale jednocześnie z tym żniwem spadnie na nasze barki ogromna odpowiedzialność. Będziemy musieli dokonać wyboru między popadnięciem w dekadencję, przesyt i rozleniwienie, a poświęceniem się dobroczynności, sztuce, pięknu i zaspokajaniu potrzeb ducha. Po rozwiązaniu najważniejszego problemu gospodarczego, będzie to prawdziwe wyzwanie następnego tysiąclecia".Szczypta melancholiiOptymistyczne prognozy Glassmana, chyba największego "byka" na Wall Street, nie wszystkim ekspertom trafiają do przekonania. Pomińmy jednak ich mniej pomyślne zapowiedzi w przeddzień 2000 roku. Uzupełnijmy natomiast omówienie artykułu Glassmana refleksją filozoficzną wykładowcy historii gospodarczej prof. T.H. Watkinsa, tym bardziej że uwypukla ona długą drogę, jaką przebyła gospodarka USA w XX wieku, który śmiało można nazwać stuleciem amerykańskim. Watkins przyznaje, że jego studenci nie wyobrażają sobie, aby Ameryce mogła się przydarzyć jakaś gospodarcza katastrofa. "Nie potrafią oni sobie wyobrazić, że w pewnym okresie XX wieku 28% Amerykanów (dzisiaj byłoby to 73 miliony ludzi) nie miało w ogóle żadnych dochodów" - napisał Watkins w "The New York Times". "I tego, że mężczyźni i kobiety musieli kiedyś żebrać na ulicach i walczyć jak bezpańskie psy o odpadki na śmietnikach (...). Ja mówię o tym moim słuchaczom, ale nie sądzę, aby mi wierzyli. Przyjmują do wiadomości historyczny fakt Wielkiej Depresji, tak samo jak historyczny fakt Wielkiej Dżumy w XVII wieku, ale nie sądzą, aby za ich życia czekała ich jakaś gospodarcza porażka. Chciałbym być równie beztroski jak oni. W ich optymizmie kryje się niewinna nadzieja, która zawsze kształtowała Amerykanów. Zazdroszczę im tego, ale też się o nich boję. Pokolenie moich rodziców przekonało się, że sama niewinność i nadzieja to zbyt krucha tarcza przed nieubłaganym losem".
Aby inwestorzy mogli masowo ruszyć do kupowania akcji i mogło się zacząć obracać zaczarowane koło wzrostu cen tych papierów, potrzebny był najpierw długi okres wzrostu gospodarczego, stabilności i prosperity, który sprawił, że zmalały obawy inwestorów przed ryzykiem lokowania oszczędności w akcje. Glassman i Hassett widzą następujące źródła tego wzrostu i prosperity: Restrukturyzja biznesu amerykańskiego, rozpoczęta na początku lat 80. pod presją corporate raiders (łowców korporacji), wykupujących spółki, które przestawały być zyskowne dla właścicieli; interesy menedżerów i interesy akcjonariuszy stały się nagle zbieżne. Dobra od czasów Reagana polityka pieniężna i podatkowa rządu oraz deregulacja w takich dziedzinach, jak telekomunikacja, transport i - od niedawna - finanse. Wolny handel, który otworzył dla USA nowe rynki, a rynek USA dla reszty świata, a także globalizacja kapitalizmu (po upadku muru berlińskiego) oraz pomyślna transformacja Chin i Ameryki Łacińskiej. Rewolucja technologiczna, głównie rozprzestrzenienie się komputerów osobistych i rozwój internetu, co zmniejszyło koszty transakcyjne.
Z.S.