Ciągle gdzieś słyszę, że konieczność urealnienia wybranych wskaźników makroekonomicznych tegorocznego i przyszłorocznego budżetu ma związek z ostatnią podwyżką stóp procentowych. Jak po-wszechnie wiadomo, nie ma takiej nieprawdy, która dostatecznie często powtarzana nie miałaby szans stać się prawdą. I to jest akurat ta sytuacja. Nie znaczy to, że trzeba się zaraz poddawać.Nie poddawajmy się. Raz jeszcze powtórzmy: prognozowane tempo wzrostu PKB było nierealistyczne nawet bez podwyżki stóp. Tak samo poziom inflacji. I co za tym idzie ? rynkowej ceny pieniądza. Wszystkie te wskaźniki powinny były być urealnione nawet bez pomocy dla rządu ze strony Rady Polityki Pieniężnej. Powinny ? wcale nie znaczy, że urealnione zostać musiały.Dokładnie tę samą sytuację wcale nie tak dawno temu ćwiczyliśmy. Działo się to przy okazji tegorocznego budżetu. Przeszacowane tempo wzrostu, niedoszacowana inflacja, za niskie planowane wydatki na koszty obsługi długu publicznego, złe prognozy kursowe (szczególnie w stosunku do cherlawego euro). Przecież my to doskonale znamy.A jak wyjaśnić, że mimo takich kobylastych nieporozumień finanse publiczne nam się nie rozleciały w drobny mak? Wyjaśnić bardzo łatwo: przesuwaniem wydatków związanych z niedoróbkami na kolejne lata budżetowe. Ten manewr można było z powodzeniem zastosować raz jeszcze. Musiałoby to znaczyć, że dla propagandowo-prestiżowego efektu rząd podretuszował wirtualną rzeczywistość. A, że tak się jednak nie stanie, za to rządowi chwała.Być może podwyżka stóp procentowych pomoże rządowi podjąć męską decyzję, bo po podwyżce w obietnicę 5,7-proc. wzrostu gospodarczego czy 6,1-proc. inflacji uwierzyłby już chyba tylko zawodowy pochłaniacz cudów. W tym sensie RPP ułatwiła rządowi osiągnięcie dojrzałości, ale ? powtórzmy ? i tak można było takiej dojrzałości oczekiwać od rzetelnych fachowców, którzy w swej pracy nie uciekają się do spychotechniki.Nie ma też większego sensu dyskutowanie, czy urealnienie wybranych wskaźników o kilka dziesiątych pkt. proc. ? a tak pewnie będzie ? wystarczy. Dla wiarygodności budżetu takie drobne liftingi nie mają większego znaczenia. Pytanie kluczowe, które za to trzeba postawić, brzmi: czy prawdopodobne jest takie, niekorzystne w sumie dla równowagi budżetowej, zrewidowanie założeń bez powiększania deficytu ekonomicznego?Prawdę powiedziawszy, poruszając tę kwestię stukamy nie najsilniejszego przecież ministra finansów w słabiznę. To jest prawdopodobnie powód, dla którego autopoprawka projektu ustawy budżetowej tak nieprzyzwoicie się ślimaczy. Bo wygląda jednak na to, że trzeba będzie do pierwotnie planowanej wielkości deficytu ekonomicznego (przypomnijmy ? 1,6 proc. PKB), dorzucić jakieś dodatkowe 2-3 mld złotych, windując poziom dezoszczędności w gospodarce na 1,9-1,95 proc. PKB. Nie jest to naturalnie wiadomość dobra. Oznacza ona wyższe i dłużej utrzymujące się realne stopy procentowe. Oznacza również trwanie w cieniu kryzysu finansowego, co jest prostym następstwem chwiejnej nierównowagi zewnętrznej.A bierze się to stąd, że nawet niewielka korekta urealniająca budżet z powodu wyższej inflacji nie jest tym razem ekonomicznie obojętna dla wpływów i wydatków państwa. Sytuacja wyraźnie odbiega od dotychczasowej normy, gdzie podatek inflacyjny napełniał państwową kasę nadprogramowym groszem. Otóż, inflacja napędzana głównie cenami żywności oznacza relatywnie wolniejsze tempo wzrostu wpływów budżetowych, a szybsze tempo indeksowanych do CPI wydatków.Jak więc zrobić, żeby korygując budżet nie skorygować zarazem w złą stronę poziomu deficytu ekonomicznego? Trzeba nie tylko odrzucić zakusy na dodatkowe wydatki. Trzeba też poszukać dodatkowych oszczędności. Niewielu jest już takich, którzy wierzą, że taka sztuka uda się ministrowi finansów. Będziemy więc pewnie mieli korektę budżetu i ?niewielką, kosmetyczną? korektę deficytu ekonomicznego. Czyli ? wygląda na to ? będziemy mieli popoprawkowe powikłania.
Janusz Jankowiak