Na Wall Street dominują hurraoptymistyczne nastroje. Najlepszym tego przykładem były: środowy wzrost średniej przemysłowej do najwyższego poziomu w historii, zwyżka S&P 500 do najwyższego poziomu od września 2000 r. czy też wzrost technologicznego indeksu Nasdaq Composite do poziomów ostatnio oglądanych w lutym 2001 r. To wszystko miało miejsce dzień po tym, jak okazało się, że spada zaufanie amerykańskich konsumentów, a sprzedaż domów na rynku wtórnym obniżyła się o 8,4 proc. (największy miesięczny spadek od 18 lat). To zresztą niejedyne przykłady ignorowania niepokojących danych makroekonomicznych. Mając na uwadze prezentowany obecnie optymizm za oceanem, można przyjąć, że w szczególny sposób nastrojów tych nie popsują dzisiejsze wstępne dane o wzroście amerykańskiej gospodarki w I kwartale 2007 r. Analitycy prognozują, że wzrost PKB wyniesie 1,8 proc. wobec 2,5 proc. odnotowanych w IV kwartale 2006 r. Hołdując zasadzie "im gorzej, tym lepiej", gorsze od prognoz dane (chociaż już odczyt zgodny z prognozami powinien powodować wyprzedaż akcji) mogą być potraktowane jako zapowiedź ratującej gospodarkę obniżki stóp procentowych przez Fed. Jednak nawet gdyby dane te spowodowały spadki, to przy obecnym nastawieniu rynku będzie to raczej krótkotrwały ruch korekcyjny niż silna, liczona w tygodniach wyprzedaż. Z punktu widzenia analizy technicznej taka korekta byłaby pożądana. Potwierdza to historia. Ostatnie dwie duże wyprzedaże w USA, jakie miały miejsce w maju 2006 r. i na przełomie lutego i marca 2007 r., wywołały czynniki zewnętrzne. Mianowicie, załamanie na rynku surowców, spowodowane działaniami Banku Japonii, oraz załamanie na chińskim rynku akcji. Prawem serii, kolejne silne spadki na Wall Street też powinny mieć źródła poza granicami USA. Intuicyjnie można tu wskazywać na Chiny. Pędząca gospodarka i rosnąca inflacja, które przekraczają poziomy pożądane przez chińskie władze, mogą je zmusić do drastycznych działań, wywołując spadki na światowych giełdach. Przynajmniej teoretycznie.