W połowie marca weszła w życie ustawa znacznie poszerzająca krąg osób podlegających sprawdzeniu w związku ze współpracą z komunistycznymi służbami. Szacunki mówią, że lustracji podlega teraz nawet 700 tys. osób. W tej liczbie jest ponad 13 tysięcy menedżerów z instytucji i firm kontrolowanych przez nadzory finansowy i bankowy.

Czy to ma sens? Czy to wszystko jest potrzebne? Dyskusja na ten temat trwa od kilku tygodni. Bywa burzliwa. Często też odrzuca racjonalność i zastępuje ją prostacką wojną polityczną. A przecież chodzi w całej sprawie o coś bardzo ważnego. O czystość, uczciwość, zaufanie, wiarygodność... Puste słowa? Kiedy słyszę wielu przeciwników lustracji, wydaje mi się, że dla nich tak. Na szczęście jest jeszcze niemała grupa tych, którzy są przekonani, że bez rozliczenia się ze smutną, nie tak dawną przeszłością nie sposób budować normalną teraźniejszość i przyszłość.

Tak, zgadzam się, że sama ustawa lustracyjna jest "niedorobiona" i wymaga zapewne "naprawy". To jednak nie argument, by ideę czystego państwa ośmieszać, kpić z niej, robić polityczny kabaret... Wiem, że grzechy ciążą. Zaprzaństwo boli. To jednak nie powód do abolicji. Ułaskawienie - moim zdaniem - powinno wchodzić w grę jedynie po wyznaniu grzechów i odbyciu pokuty. Już widzę wesołkowate morduchny czytających te słowa przeciwników lustracji (panów kolegów z uniwerku, pyszałkowatych dziennikarzy przekonanych o swojej misji, leniwych politykierów). Też się do nich uśmiecham, pisząc to... Prawda istnieje, wymyśla się kłamstwo. Nie wierzycie? Ja wierzę.