Chciałbym wierzyć w to, że przeróżne "kwiatki", które znalazły się w projekcie ustawy o lustracji majątkowej, to tylko efekt pośpiechu i niedopatrzeń legislatorów. Mam taką gorącą nadzieję. Nie chce mi bowiem przejść przez myśl, że posłowie koalicji rządowej zdają sobie sprawę z tego, jakie będą skutki wprowadzenia w życie niektórych z tych przepisów.
Czy chodzi im o to, aby na zasiadaniu w radach nadzorczych spółek kontrolowanych przez Skarb Państwa zależało tylko bezrobotnym z wykształceniem podstawowym, ewentualnie z zasadniczym zawodowym? Trudno sobie wyobrazić, aby osoba choć trochę znająca się na biznesie zgodziła się na ograniczenie miesięcznego wynagrodzenia do pieniędzy uzyskiwanych jedynie z tytułu zasiadania w radzie takiej firmy, czyli do 3 tys. zł. Czy chodzi im o to, by menedżerowie państwowych spółek jak ognia unikali podejmowania jakichkolwiek decyzji? Podpisanie każdej umowy ograniczałoby bowiem możliwości ewentualnego zatrudnienia takiego decydenta w przyszłości. Czy chodziło im o to, by warszawska giełda została całkowicie zmarginalizowana? Bo jeśli przepisy dotyczyłyby - tak jak wynika z obecnej wersji projektu - także firm giełdowych, z pewnością skutecznie odstraszyłoby to potencjalnych emitentów od debiutów na GPW. Wtedy marzenia o budowie regionalnego centrum finansowego moglibyśmy odłożyć na półkę.
A co, jeśli projektodawcy świadomie forsują te pomysły, doskonale zdając sobie sprawę z tego, jakie będą ich skutki? Proszę wybaczyć, tak daleko moja wyobraźnia nie sięga.