Uciekamy przed jednymi karami, ale narażamy się na inne

Polskie elektrownie nie będą musiały oddawać pomocy publicznej, jaką otrzymały od państwa po naszym wejściu do Unii Europejskiej - są na to coraz większe szanse. Rząd liczy, że nie będziemy musieli płacić kar za opóźnienia w liberalizacji rynku energetycznego. Może się jednak obawiać, że prywatni inwestorzy zasypią Polskę pozwami o słone odszkodowania

Aktualizacja: 20.02.2017 02:00 Publikacja: 04.06.2007 09:06

Rząd robi, co może, aby przekonać Komisję Europejską, że nie jesteśmy na bakier z unijnymi przepisami. Inaczej polskie firmy energetyczne musiałyby oddać nawet ponad 12 miliardów euro otrzymanej wcześniej pomocy. Jednocześnie jednak ministerstwa skarbu i gospodarki narażają Polskę na inne koszty, bo forsują ustawę, która - zdaniem ekspertów - może być krzywdząca dla niektórych inwestorów. Ci z kolei zapowiadają, że będą się domagać wysokich odszkodowań od naszego kraju.

Ustawa lekiem na całe zło

24 maja Sejm przyjął ustawę, która ma doprowadzić do rozwiązania kontraktów długoterminowych w energetyce (KDT). Ministerstwa gospodarki i skarbu, które nadzorują sektor energetyczny, mają nadzieję, że jeszcze przed wakacjami ustawę podpisze prezydent Lech Kaczyński. W ten sposób od początku 2008 roku mogłyby zniknąć wieloletnie umowy, zawarte w latach 90. między elektrowniami a Polskimi Sieciami Elektroenergetycznymi. Naciska na to Komisja Europejska, która jednoznacznie twierdzi, że KDT-y są niedozwoloną pomocą publiczną. Gdybyśmy ich nie rozwiązali, trzeba oddać to, co elektrownie otrzymały w ramach KDT-ów po naszym wejściu do Unii Europejskiej. A kwota jest niebagatelna. Do końca tego roku wyniosłaby ponad 12 mld złotych. Eksperci, którzy zajmują się rynkiem energetycznym, mówią, że nasze zakłady wytwórcze takiego ciężaru by nie udźwignęły. Już teraz ich potrzeby inwestycyjne szacowane są na kilkadziesiąt miliardów złotych.

Przypomnijmy, że kontrakty długoterminowe gwarantują elektrowniom sprzedaż na wiele lat (po cenach kształtujących się na z góry założonym poziomie). Ponieważ kontraktami długoterminowymi objęto około 50 proc. sprzedawanej obecnie w kraju energii, określane są jako blokada konkurencji na naszym rynku energetycznym. Pod koniec lipca Komisja Europejska ma ostatecznie wypowiedzieć się, czy uznaje je za niezgłoszoną pomoc publiczną. Dlatego rządowi tak zależy na tym, by przed tym terminem prezydent podpisał ustawę o KDT. Nasze szanse na pozytywne rozstrzygnięcie tej sprawy rosną także dzięki temu, że treść przepisów była na bieżąco konsultowana z KE.

Nowe pomysły resortu gospodarki

Prace nad rozwiązaniem kontraktów zaczęły się już kilka lat temu. Jednak projekt przepisów przygotowany przez poprzedni rząd nie został zaakceptowany przez Brukselę. Dlaczego? Rekompensaty, które elektrownie miały otrzymać za likwidację umów, oszacowano łącznie na około 25 mld złotych. Dlatego teraz resort gospodarki ustalił opłaty wyrównawcze na poziomie 12,5 mld zł. To i tak bardzo dużo - początkowo rekompensaty miały wynosić około 25 proc. tej kwoty. Wynika to stąd, że (według pierwotnego pomysłu rządu Jarosława Kaczyńskiego) wyrównania za likwidację KDT-ów nie miały otrzymać firmy wchodzące w skład skonsolidowanych grup energetycznych (utworzono już Polską Grupę Energetyczną, Energetykę Południe i Grupę Północną, na połączenie czeka jeszcze Grupa Centrum).

Na wieść o tym firmy wytwórcze podniosły głośny alarm. Ogłosiły, że rozwiązanie KDT-ów na zasadach zaproponowanych przez rząd doprowadzi je na skraj bankructwa. Banki natomiast stwierdziły, że jeżeli elektrownie nie dostaną rekompensat, to zagrożona będzie spłata kredytów, dla których KDT-y stały się zabezpieczeniem.

Rekompensata równa

kosztom osieroconym

Co tak naprawdę oznaczają rekompensaty? Mają być równe tzw. kosztom osieroconym. To poniesione w przeszłości koszty inwestycji i zobowiązań, które nie zostały jeszcze odzyskane przez inwestorów ze sprzedaży energii elektrycznej i innych usług, i których nie będzie można odzyskać na rynku konkurencyjnym. Resort gospodarki wyjaśnia, że koszty osierocone mogą być wyliczane jako różnica między wartością księgową majątku trwałego firmy a jego wartością rynkową.Z analiz resortu wynika też, że środki wypłacane elektrowniom mogą być w rzeczywistości niższe niż 12,5 mld zł. Dlaczego? Przewidywany wzrost gospodarczy i związana z nim poprawa sytuacji zakładów energetycznych spowoduje, że koszty osierocone mogą być znacznie mniejsze. Ministerstwo Gospodarki uważa też, że rozwiązanie kontraktów długoterminowych przez elektrownie nie odbije się negatywnie na ostatecznych odbiorcach. Nikt nie wyklucza, że rachunki za prąd będą rosły, ale skasowanie KDT-ów ma się do tego nie przyczynić.

Jeżeli prezydent podpisze ustawę o KDT, obawy o zwrot pomocy udzielonej elektrowniom będzie można uznać za zażegnane. Nadal jednak nie wiadomo, co stanie się z inną częścią naszego rynku energetycznego - spółkami dystrybucyjnymi. Jest ich w Polsce 14, z tego 12 kontrolowanych w całości przez państwo. Dziś firmy te łączą działalność sieciową z obrotem energią. Zgodnie z unijnymi dyrektywami, te funkcje do 1 lipca należy rozdzielić (utworzyć niezależnych Operatorów Systemów Dystrybucyjnych). OSD mają na równych zasadach umożliwiać spółkom energetycznym dostęp do sieci, a przez to przyczyniać się do rozwoju konkurencji w sektorze. Jest jednak poważny problem. Na stworzenie OSD został nam niecały miesiąc. Większość przedsiębiorstw deklaruje, że przy maksymalnym wysiłku do 30 czerwca wydzieli dystrybucję. Z niektórych firm dochodzą jednak głosy, że tego terminu nie uda się dotrzymać. Zarządy spółek od wielu miesięcy nie mogą porozumieć się ze związkowcami, którzy (zgodnie z zawartymi wcześniej porozumieniami) powinni zaakceptować model wydzielenia operatorów sieci.

Tymczasem eksperci od branży energetycznej ostrzegają, że nawet jeżeli uda się zgodnie z prawem rozdzielić dystrybucję i obrót, to do pełnej liberalizacji rynku energetycznego jeszcze daleka droga. Firmy z branży zwracają uwagę, że nadal brakuje wielu wytycznych dotyczących prowadzenia działalności po 1 lipca. Stąd obawy, że Komisja Europejska nałoży na nas kary. O ich wysokości decyduje Trybunał Europejski, ale podstawowa stawka, z którą możemy się liczyć, to co najmniej 3,6 miliona złotych. Na początek, bo jest jeszcze tzw. okresowa kara pieniężna, która naliczana jest za każdy dzień zwłoki (w przypadku gdy kara główna jest nieskuteczna). Dla Polski może ona wynosić od 4,3 tys. do nawet 260 tys. euro dziennie - aż do chwili pełnego dostosowania się kraju do prawa wspólnotowego. Czy będziemy te kwoty płacić? W kręgach rządowych mówi się, że zanim Bruksela zacznie naliczać nam kary, nadrobimy zaległości. Nawet jeśli będzie to po 1 lipca 2007 r.

Sprawa akcji do trybunałów?

Można przypuszczać, że pomimo opóźnień, z jakimi odbywają się zmiany w naszej energetyce, mamy szansę, by uniknąć płacenia kar. Jednak rząd może w inny sposób wpędzić kraj w tarapaty. Chodzi o projekt ustawy o akcjach pracowniczych w energetyce. Rząd przyjął go, chcąc zaskarbić sobie poparcie pracowników spółek, które wchodzą w skład skonsolidowanych teraz grup. Załogi (zgodnie z ustawą o komercjalizacji i prywatyzacji, dostają 15 proc. akcji przekształcanych spółek) mają dostać prawo do zamiany swoich walorów na akcje skonsolidowanych holdingów, które w przyszłości mają trafić na giełdę. I tylko oni. Przywileju tego w projekcie przepisów nie przewidziano dla tych, którzy kupili akcje od pracowników (są one dostępne w obrocie pozagiełdowym). Ponieważ jednak nikt -oprócz uprawnionych pracowników i ich spadkobierców - nie dostanie prawa do konwersji, trwają dyskusje o naruszaniu praw własności i niekonstytucyjności ustawy.

15-proc. pakiety akcji trafiły wcześniej do pracowników w holdingu BOT Górnictwo i Energetyka oraz w Południowym Koncernie Energetycznym. Niedawno weszły one w skład - odpowiednio - Polskiej Grupy Energetycznej i Energetyki Południe. Nieoficjalnie wiadomo, że większość pracowników BOT i PKE pozbyła się swoich papierów.

Kim są obecni akcjonariusze mniejszościowi spółek energetycznych? Secus Asset Management, który reprezentuje interesy inwestorów indywidualnych, mówi o około 500 osobach. Inwestorów instytucjonalnych jest kilku, w tym zagraniczne fundusze inwestycyjne. Jeżeli posiadane przez nich akcje nie zostaną poddane konwersji na udziały w PGE czy EP, mocno stracą na wartości. Co więcej, po kieszeni dostaną ci, którzy teraz będą chcieli pozbyć się swoich akcji pracowniczych. Dlaczego? Wystarczyło, że rząd zaczął pisać ustawę o zamianie akcji pracowniczych, a wartość walorów BOT i PKE ostro poleciała w dół. Dla przykładu: akcje PKE jeszcze na początku roku były warte ponad 36 zł za sztukę. Obecnie wyceniane są na kilkanaście złotych. Inwestorzy obawiają się, że jeśli specustawa wejdzie w życie, stracą jeszcze więcej. Podkreślają, że oprócz prywatnych inwestorów czy zagranicznych funduszy inwestycyjnych, stracą też niektórzy pracownicy. Chodzi o te osoby, które odkupiły akcje od innych członków załóg.

Dlatego inwestorzy mówią, że ustawa może okazać się niezgodna z kodeksem spółek handlowych i prawem unijnym. Zapowiadają też, że jeśli będą zmuszeni, zaskarżą ją do Trybunału Konstytucyjnego.

Gospodarka
Piotr Bielski, Santander BM: Mocny złoty przybliża nas do obniżek stóp
Gospodarka
Donald Tusk o umowie z Mercosurem: Sprzeciwiamy się. UE reaguje
Gospodarka
Embarga i sankcje w osiąganiu celów politycznych
Gospodarka
Polska-Austria: Biało-Czerwoni grają o pierwsze punkty na Euro 2024
Materiał Promocyjny
Nowa jakość doradztwa inwestycyjnego dla klientów Premium
Gospodarka
Duże obroty na GPW podczas gwałtownych spadków dowodzą dojrzałości rynku
Gospodarka
Sztuczna inteligencja nie ma dziś potencjału rewolucyjnego