czekających na nabywców. W tym kontekście utrzymanie się spadkowego trendu
cen nieruchomości nie będzie zaskakujące. Tu warto powrócić do danych o
nowych budowach i pozwoleniach na budowę. Jakiś czas temu zanotowano
wzrost obu wielkości, co część analityków odebrała jako sygnał możliwej
poprawy. Ja mogę się zapytać, poprawy czego? Czy zwiększona aktywność na
rynku pierwotnym to wynik kalkulacji szans, czy też nadziei, że wkrótce
sytuacja się unormuje? Biorąc pod uwagę ostatnie tendencje takie
zachowanie przypomina nieco znane z rynku akcji działanie nazywane
łapaniem dołków. Oczekiwanie, że za rok ceny nieruchomości będą rosły jest
ryzykowne, a mocniejsze zaangażowanie w działania mające na celu budowę
nowych domów to ryzyko jeszcze powiększa. Obecnie nawis podaży domów na
rynku wtórnym sięga już 11 miesięcy. Powiększanie całości podaży przez
rynek pierwotny zwiększy tylko presję tejże podaży na poziom cen.
Problemem jest bowiem, i nadal będzie, popyt. Gorsza sytuacja na rynku
pracy, a zwłaszcza trudniejszy dostęp do kredytów skutecznie zmniejszają
potencjał zakupów domów.
Rynek nieruchomości w USA wydaje się przeinwestowany. Do niedawna wydawało
się, że to oaza spokoju, a zyski z nim związane są pewne. Wiele lat
zdających się potwierdzać taką opinię sprawiło, że postrzeganie zagrożeń
stało się ułomne.
na sytuacji innych firm, a w szczególności banków. Z jednej strony mamy
trudną sytuację związaną z udzielonymi kredytami hipotecznymi dla osób,
których takich kredytów dostać nie powinni, i które teraz mają problem z
ich spłatą. To, jak wiemy, wywołało falę wyprzedaży instrumentów z takimi
kredytami związanych i olbrzymie straty instytucji, które takie
instrumenty posiadały w ilości przekraczającej dopuszczalne normy
wynikające z kalkulacji ryzyka. Tą falę mamy już za sobą i nawet mówi się
o tym, że rynki finansowej najgorsze mają już za sobą. Obyło się bez
większych strat. Przypadek Bear Stearns jest tu wyjątkiem, a nie regułą.
Czy faktycznie najgorsze jest już przeszłością? Niekoniecznie. Jak szacuje
część analityków stoimy przed kolejną falą pogłębiającą kryzys. Tym razem
straty instytucjonalne mogą być większe, gdyż przypuszczalnie zaczną
upadać banki. Chodzi głównie o małe i średnie banki, które nie były
wprawdzie znacząco zaangażowane na rynku subprime i w ogóle kredytów
hipotecznych, bo te przejęła grupa banków największych. Małe i średnie
banki noszą w sobie ryzyko kredytów udzielonych na działalność budowlaną
(Construction and development inaczej kredyty C&D). Prosperita na rynku
nieruchomości sprawiła, że zaangażowanie w ten segment części banków
zdecydowanie przekracza rozsądne poziomy względem ich sum bilansowych
(nawet 20-30 proc. sum bilansowych). Jak podaje Alistair Barr w swoim
artykule poświęconym temu tematowi zamieszczonym z serwisie MarketWatch,
10 lat temu suma tego typu kredytów udzielonych przez banki wynosiła 60
mld dolarów. W tej chwili kwota ta wynosi 480 mld dolarów. Tym samym
problemy branży stają się problemami banków. Jak można się domyślać,
jakość tych kredytów zaczyna się pogarszać. Na koniec I kw. 2008 roku 7,1
proc. kredytów C&D było zagrożonych (opóźnione spłaty), podczas gdy na
koniec 2005 roku, a więc u szczytu koniunktury na rynku nieruchomości,
wskaźnik ten wyniósł 0,9 proc. Kilka banków ma wskaźniki bezpieczeństwa
bliskie alarmowym. Na rynku depozytów trwa wyścig o lokaty, by zebrać
kapitał, który pozwoli bankom przetrać nadciągającą burzę.
Jeszcze raz powtórzę, przyczyną obecnego kryzysu jest przeinwestowanie w
branży budowlanej, która przez wiele lat nie była targana problemami, co
sprawiło, że zanikł instynkt samozachowawczy i odruchy obronne. Swoje
dołożyły banki oraz niskie stopy procentowe (stąd wiele osób winą za
obecną sytuację obarcza poprzedniego szefa Fed, Alana Greenspana, który po
pęknięciu bańki internetowej pompował pieniądz obniżając stopy do 1
proc.). Niski koszt pieniądza faktycznie sprzyjał trendom, ale głównym
problemem okazała się niefrasobliwość bankierów, którym również instynkt
samozachowawczy pozostał w uśpieniu. Oczekuje się, że wynikiem tego
uśpienia będzie fala upadków mniejszych i średnich banków, a może i padnie
któryś z pierwszej ligi. W czasie kryzysu w końcu lat 80-tych padło ponad
1000 banków. Teraz tylu upadłości nie będzie, co nie znaczy, że sytuacja
jest lepsza. Różnica wynika z obowiązujących wtedy przepisów, które
uniemożliwiały bankom tworzenia placówek w różnych stanach na bazie
oddziałów, ale musiały być tworzone nowe podmioty. Tym samym upadek banku,
który miał swoje placówki w wielu stanach oznaczał upadek każdego
"podbanku" w każdym stanie oddzielnie. Teraz jest już inaczej, a wiec
statystycznie liczba upadków będzie mniejsza, choć skutki dla gospodarki
niekoniecznie. System bankowy sam recesji nie tworzy (tym razem stworzyła
je branża budowlana), ale problemy banków skutecznie tą recesję pogłębiają
i przedłużają. Czy d ceny ropy naftowej. Trend się utrzymuje i wydaje się, że zobaczymy
kolejne rekordy. Obecnie mówi się o 150 dolarach za baryłkę, co jest
wartością realną, bo to w końcu tylko nieco ponad 10 proc. nad obecnym
poziomem. Ja oczekiwałbym nawet wartości wyższej. Mamy tu klasyczną hossę.
W tym wypadku jest to "zła hossa", gdyż zadowoleni się jedynie ci, którzy
ropę sprzedają, a jednak większość musi ją kupować. Ta "zła hossa"
wywołuje powoli histerię. Głośno zrobiło się o propozycjach odcięcia, a
przynajmniej zredukowania możliwości obecności na rynku ropy inwestorów
spekulacyjnych. To właśnie oni są przez niektórych polityków (głównie z
ich ust padają takie zdania, co ma swój podtekst polityczny w grze o
wyborcę) uznawani za główną przyczynę tak wysokiego poziomu cen ropy.
Szczególną niechęć budzą fundusze hedge. Nie ma się co rozpisywać, bo
sytuacja przypomina raczej polowanie na czarownice i szukanie winnych
czegoś, nad czym nie ma kontroli (jeśli w ogóle można mówić o kontroli to
ma ona miejsce raczej po stronie podaży).
Jeśli nawet przyjmiemy, że za falę wzrostu cen ropy odpowiadają w
największym stopu spekulanci to byłaby to najlepsza wiadomość, dla tych,
którzy teraz załamują ręce. Wynikałoby bowiem z tego, że proces wzrostu
jest tylko krótkotrwały i nie wynika ze zmian faktycznego zapotrzebowania
na surowiec. Taka spekulacyjna hossa nie trwa wiecznie i w końcu mamy do
czynienia z załamaniem rynku i błyskawicznym spadkiem cen. Tym szybszym,
im szybszy był wcześniejszy wzrost. Zatem, jeśli za wzrostem cen stoją
spekulanci wykorzystujący niską stopę procentową, to po załamaniu, które
prędzej, czy później nastąpi, można oczekiwać spadku ceny ropy nawet
poniżej 30 dolarów za baryłkę. Moim zdaniem, politycy powinni się modlić,
by faktycznie za wzrostem cen stali tylko spekulanci. Niestety,
rzeczywistość może być mniej przyjemna, bo za częścią wzrostu cen ropy
stoi faktyczne większe na nią zapotrzebowanie, a zatem jest to problem
strukturalny. Tym samym spadek cen na rynku ropy może nie być tak głęboki.
Inna sprawa, że nagonka na spekulantów za problemy związane ze zmianą
rzeczywistej struktury podaży i popytu, dla nas, Polaków nie jest nowością
i raczej budzi skrzywienie na twarzy i śmieszność tych, którzy takie
opinie wygłaszają. My już takie historie mamy za sobą.
Kamil Jaros