Weekendowa Analiza Futures

Aktualizacja: 27.02.2017 14:28 Publikacja: 25.05.2008 11:30

Na początek proponuję małe podsumowanie informacji, jakie poznaliśmy w

ubiegłym tygodniu, a później nieco więcej miejsca poświęcę dwóm kwestiom,

które ostatnio wysunęły się na czołówki, a które wydają się godne kilku

zdań komentarza. Na początek bieżączka.

Zacznijmy od danych dotyczących polskiej gospodarki. W ostatnich dniach

mieliśmy okazję dowiedzieć się, że płace w Polsce nadal rosną w szybkim

tempie (12,6 proc.), co podtrzymuje obawy o wysokość inflacji. Na

pocieszenie w środę pojawiły się dane o niższej od prognoz dynamice cen na

poziomie producentów. To jednak nie ona była tego dnia wiadomością

kluczową. Najważniejszą bowiem była towarzysząca wskaźnikowi cen dynamika

produkcji przemysłowej w Polsce. Po danych za marzec, które poważnie

rozczarowały teraz spodziewano się poprawy. Faktycznie ta się pojawiła.

Produkcja w kwietniu wzrosła o 14,6 proc. Rynek odetchnął z ulgą, że dane

marcowe były tylko wypadkiem przy pracy związanym z świętami Wielkiej

Nocy, a właściwie ich przesunięciem względem świąt z roku 2007. Także w

USA poznaliśmy wskaźnik PPI, ale jego publikacja nie wywołała poruszenia,

bo dane te nie mają bezpośredniego przełożenia na inflację konsumencką.

Wzrost cen produkcji jest szybszy od wzrostu cen na poziomie konsumentów,

a to jest podstawą do wniosku, że ciężko jest przerzucić większe koszty na

ostatecznych odbiorców. Ta sytuacja w sumie nie dziwi. Zauważmy, że przy

słabnącej wielości konsumpcji trudno podnosić ceny. Jest wręcz przeciwnie.

Do zakupów kusi się za pomocą przecen i promocji. Chęć Amerykanów do

wydawania pieniędzy maleje. Z jednej strony to wynik mniejszych możliwości

w zaciągnięciu kredytu, a z drugiej rosnących cen paliw, które zabierają

część możliwych do wydatkowania środków. Nie bez znaczenia jest także

świadomość, że sytuacja gospodarcza się pogarsza, a więc pogorsza się

również sytuacja na rynku pracy. Jakoś trudno wyobrazić sobie radosnych

Amerykanów dokonujących zakupów w mall`ach mających świadomość, że w

najbliższym czasie dotkną ich redukcje.

Poza wskaźnikiem PPI ważne były także piątkowe dane dotyczące rynku

nieruchomości. Okazało się, że wielkość sprzedaży domów na rynku wtórnym

spadła o 1 proc. Na domiar złego powiększa się wielkość zapasów domów

czekających na nabywców. W tym kontekście utrzymanie się spadkowego trendu

cen nieruchomości nie będzie zaskakujące. Tu warto powrócić do danych o

nowych budowach i pozwoleniach na budowę. Jakiś czas temu zanotowano

wzrost obu wielkości, co część analityków odebrała jako sygnał możliwej

poprawy. Ja mogę się zapytać, poprawy czego? Czy zwiększona aktywność na

rynku pierwotnym to wynik kalkulacji szans, czy też nadziei, że wkrótce

sytuacja się unormuje? Biorąc pod uwagę ostatnie tendencje takie

zachowanie przypomina nieco znane z rynku akcji działanie nazywane

łapaniem dołków. Oczekiwanie, że za rok ceny nieruchomości będą rosły jest

ryzykowne, a mocniejsze zaangażowanie w działania mające na celu budowę

nowych domów to ryzyko jeszcze powiększa. Obecnie nawis podaży domów na

rynku wtórnym sięga już 11 miesięcy. Powiększanie całości podaży przez

rynek pierwotny zwiększy tylko presję tejże podaży na poziom cen.

Problemem jest bowiem, i nadal będzie, popyt. Gorsza sytuacja na rynku

pracy, a zwłaszcza trudniejszy dostęp do kredytów skutecznie zmniejszają

potencjał zakupów domów.

Rynek nieruchomości w USA wydaje się przeinwestowany. Do niedawna wydawało

się, że to oaza spokoju, a zyski z nim związane są pewne. Wiele lat

zdających się potwierdzać taką opinię sprawiło, że postrzeganie zagrożeń

stało się ułomne.

na sytuacji innych firm, a w szczególności banków. Z jednej strony mamy

trudną sytuację związaną z udzielonymi kredytami hipotecznymi dla osób,

których takich kredytów dostać nie powinni, i które teraz mają problem z

ich spłatą. To, jak wiemy, wywołało falę wyprzedaży instrumentów z takimi

kredytami związanych i olbrzymie straty instytucji, które takie

instrumenty posiadały w ilości przekraczającej dopuszczalne normy

wynikające z kalkulacji ryzyka. Tą falę mamy już za sobą i nawet mówi się

o tym, że rynki finansowej najgorsze mają już za sobą. Obyło się bez

większych strat. Przypadek Bear Stearns jest tu wyjątkiem, a nie regułą.

Czy faktycznie najgorsze jest już przeszłością? Niekoniecznie. Jak szacuje

część analityków stoimy przed kolejną falą pogłębiającą kryzys. Tym razem

straty instytucjonalne mogą być większe, gdyż przypuszczalnie zaczną

upadać banki. Chodzi głównie o małe i średnie banki, które nie były

wprawdzie znacząco zaangażowane na rynku subprime i w ogóle kredytów

hipotecznych, bo te przejęła grupa banków największych. Małe i średnie

banki noszą w sobie ryzyko kredytów udzielonych na działalność budowlaną

(Construction and development inaczej kredyty C&D). Prosperita na rynku

nieruchomości sprawiła, że zaangażowanie w ten segment części banków

zdecydowanie przekracza rozsądne poziomy względem ich sum bilansowych

(nawet 20-30 proc. sum bilansowych). Jak podaje Alistair Barr w swoim

artykule poświęconym temu tematowi zamieszczonym z serwisie MarketWatch,

10 lat temu suma tego typu kredytów udzielonych przez banki wynosiła 60

mld dolarów. W tej chwili kwota ta wynosi 480 mld dolarów. Tym samym

problemy branży stają się problemami banków. Jak można się domyślać,

jakość tych kredytów zaczyna się pogarszać. Na koniec I kw. 2008 roku 7,1

proc. kredytów C&D było zagrożonych (opóźnione spłaty), podczas gdy na

koniec 2005 roku, a więc u szczytu koniunktury na rynku nieruchomości,

wskaźnik ten wyniósł 0,9 proc. Kilka banków ma wskaźniki bezpieczeństwa

bliskie alarmowym. Na rynku depozytów trwa wyścig o lokaty, by zebrać

kapitał, który pozwoli bankom przetrać nadciągającą burzę.

Jeszcze raz powtórzę, przyczyną obecnego kryzysu jest przeinwestowanie w

branży budowlanej, która przez wiele lat nie była targana problemami, co

sprawiło, że zanikł instynkt samozachowawczy i odruchy obronne. Swoje

dołożyły banki oraz niskie stopy procentowe (stąd wiele osób winą za

obecną sytuację obarcza poprzedniego szefa Fed, Alana Greenspana, który po

pęknięciu bańki internetowej pompował pieniądz obniżając stopy do 1

proc.). Niski koszt pieniądza faktycznie sprzyjał trendom, ale głównym

problemem okazała się niefrasobliwość bankierów, którym również instynkt

samozachowawczy pozostał w uśpieniu. Oczekuje się, że wynikiem tego

uśpienia będzie fala upadków mniejszych i średnich banków, a może i padnie

któryś z pierwszej ligi. W czasie kryzysu w końcu lat 80-tych padło ponad

1000 banków. Teraz tylu upadłości nie będzie, co nie znaczy, że sytuacja

jest lepsza. Różnica wynika z obowiązujących wtedy przepisów, które

uniemożliwiały bankom tworzenia placówek w różnych stanach na bazie

oddziałów, ale musiały być tworzone nowe podmioty. Tym samym upadek banku,

który miał swoje placówki w wielu stanach oznaczał upadek każdego

"podbanku" w każdym stanie oddzielnie. Teraz jest już inaczej, a wiec

statystycznie liczba upadków będzie mniejsza, choć skutki dla gospodarki

niekoniecznie. System bankowy sam recesji nie tworzy (tym razem stworzyła

je branża budowlana), ale problemy banków skutecznie tą recesję pogłębiają

i przedłużają. Czy d ceny ropy naftowej. Trend się utrzymuje i wydaje się, że zobaczymy

kolejne rekordy. Obecnie mówi się o 150 dolarach za baryłkę, co jest

wartością realną, bo to w końcu tylko nieco ponad 10 proc. nad obecnym

poziomem. Ja oczekiwałbym nawet wartości wyższej. Mamy tu klasyczną hossę.

W tym wypadku jest to "zła hossa", gdyż zadowoleni się jedynie ci, którzy

ropę sprzedają, a jednak większość musi ją kupować. Ta "zła hossa"

wywołuje powoli histerię. Głośno zrobiło się o propozycjach odcięcia, a

przynajmniej zredukowania możliwości obecności na rynku ropy inwestorów

spekulacyjnych. To właśnie oni są przez niektórych polityków (głównie z

ich ust padają takie zdania, co ma swój podtekst polityczny w grze o

wyborcę) uznawani za główną przyczynę tak wysokiego poziomu cen ropy.

Szczególną niechęć budzą fundusze hedge. Nie ma się co rozpisywać, bo

sytuacja przypomina raczej polowanie na czarownice i szukanie winnych

czegoś, nad czym nie ma kontroli (jeśli w ogóle można mówić o kontroli to

ma ona miejsce raczej po stronie podaży).

Jeśli nawet przyjmiemy, że za falę wzrostu cen ropy odpowiadają w

największym stopu spekulanci to byłaby to najlepsza wiadomość, dla tych,

którzy teraz załamują ręce. Wynikałoby bowiem z tego, że proces wzrostu

jest tylko krótkotrwały i nie wynika ze zmian faktycznego zapotrzebowania

na surowiec. Taka spekulacyjna hossa nie trwa wiecznie i w końcu mamy do

czynienia z załamaniem rynku i błyskawicznym spadkiem cen. Tym szybszym,

im szybszy był wcześniejszy wzrost. Zatem, jeśli za wzrostem cen stoją

spekulanci wykorzystujący niską stopę procentową, to po załamaniu, które

prędzej, czy później nastąpi, można oczekiwać spadku ceny ropy nawet

poniżej 30 dolarów za baryłkę. Moim zdaniem, politycy powinni się modlić,

by faktycznie za wzrostem cen stali tylko spekulanci. Niestety,

rzeczywistość może być mniej przyjemna, bo za częścią wzrostu cen ropy

stoi faktyczne większe na nią zapotrzebowanie, a zatem jest to problem

strukturalny. Tym samym spadek cen na rynku ropy może nie być tak głęboki.

Inna sprawa, że nagonka na spekulantów za problemy związane ze zmianą

rzeczywistej struktury podaży i popytu, dla nas, Polaków nie jest nowością

i raczej budzi skrzywienie na twarzy i śmieszność tych, którzy takie

opinie wygłaszają. My już takie historie mamy za sobą.

Kamil Jaros

Gospodarka
Piotr Bielski, Santander BM: Mocny złoty przybliża nas do obniżek stóp
Materiał Promocyjny
Tech trendy to zmiana rynku pracy
Gospodarka
Donald Tusk o umowie z Mercosurem: Sprzeciwiamy się. UE reaguje
Gospodarka
Embarga i sankcje w osiąganiu celów politycznych
Gospodarka
Polska-Austria: Biało-Czerwoni grają o pierwsze punkty na Euro 2024
Materiał Promocyjny
Lenovo i Motorola dalej rosną na polskim rynku
Gospodarka
Duże obroty na GPW podczas gwałtownych spadków dowodzą dojrzałości rynku
Gospodarka
Sztuczna inteligencja nie ma dziś potencjału rewolucyjnego