Przeglądając zaproponowane pomysły, uderza w nich jedno – w kwestiach faktycznie będących pewną bolączką bardzo często pojawiają się słowa: skrócenie, przyspieszenie, wprowadzenie obowiązku… (w sensie nakładanego na organ administracji publicznej). Z analizy wynika też, że część propozycji może skutkować spadkiem skuteczności państwa w dbaniu o jego własne interesy (np. w ściągalności podatków). Czasami trudno niektóre propozycje w ogóle nazwać deregulacją – często to zmiana przepisów, mająca poprawić jakiś bardzo wąski obszar czy utrudnienie dla niewielkiej grupy przedsiębiorców.
Moje pytanie brzmi: kto o to wszystko zadba? Bo papier zniesie oczywiście wszystko. Gdyby to było takie proste, już dawno zniknęłyby np. kolejki do lekarzy, na rozstrzygnięcie sądowe czekałoby się góra trzy miesiące. Wystarczyłoby uchwalić ustawę zakładającą, że pacjent musi być przyjęty na NFZ w ciągu x dni, a kolejka na oczekiwanie na wizytę nie może być dłuższa niż trzy miesiące.
Moim zdaniem pytanie, które należałoby sobie obecnie zadać, to jak zaproponowane deregulacje wpłyną na:
- wciąż wysoką inflację i stopy procentowe,
- poziom dochodów budżetowych i związany z nim ogromny deficyt budżetowy,