Donald Tusk jak do tej pory nie wypowiedział zbyt wielu zdań, które miałyby szansę przejść do historii. Zwłaszcza w sprawach gospodarczych on oraz jego ministrowie posługiwali się okrągłymi komunałami, które niewiele znaczyły i do niczego nie obligowały. Jednak wczoraj w Krynicy powiedział coś ważnego - podał datę przyjęcia przez nasz kraj euro.
Od tego momentu zaczęło się odliczanie. Teraz wszyscy inwestorzy będą bacznie przyglądać się, czy podejmowane przez rząd działania gwarantują, że będziemy mieli euro w tym terminie. I każda porażka czy niezręczność będzie przez nich wykorzystywana, bo - zwłaszcza gdy już wejdziemy do ERM 2, czyli systemu kursowego, w którym pasmo wahań złotego zostanie ograniczone - będzie można na tym zarobić. I to sporo - niektórzy na atakach na waluty zarabiali miliardy dolarów.
Dlatego liczę, że decyzja w sprawie daty wprowadzenia euro została dokładnie przemyślana. Źe rząd jest świadom konsekwencji - choćby wynikających z przyjęcia wspólnej waluty po kursie, który mimo ostatnich spadków jest dość wysoki - oraz zagrożeń. Źe w przypadku euro nie będzie tej niefrasobliwości, jaką widzimy ciągle przy okazji Euro 2012.
Bo jeśli nie będziemy mieli mistrzostw Europy w piłce nożnej, to połowy Polaków to nie obejdzie, a spora część się nawet ucieszy. Jeśli jednak rząd nie da rady z wprowadzeniem wspólnej waluty, uderzy to po kieszeni wszystkich - i tych, co chcieliby mieć euro, i tych, co wolą płacić w złotych. A tego premierowi Tuskowi nie daruje nikt.