Z największą przyjemnością słucham i czytam o tym, jak to Platforma Obywatelska grozi opozycji, że jeśli nie zgodzi się na konieczne dla wprowadzenia w Polsce euro zmiany w konstytucji, to może rozpisać referendum w sprawie przyjęcia euro. Podoba mi się też, że Prawo i Sprawiedliwość nie zostaje w tyle i też ma w zanadrzu plan referendalny.
Dlaczego to mi się podoba? Bo - chociaż te pomysły lekko zatrącają instrumentalnym wykorzystaniem mnie jako głosującego w takim referendum (mogą je przeprowadzić, ale jeśli nie będzie im się chciało, to referendum nie będzie) - zawsze miło poczuć się potrzebnym. Że ma się na coś wpływ. Że będzie się decydować o historycznej sprawie, jak pożegnanie złotego i powitanie prawdziwie europejskiego pieniądza. Nawiasem mówiąc, tych historycznych decyzji w ostatnich latach nam nie brakowało. Będziemy mieli czym chwalić się wnukom, chyba że wymyślą jakąś jedną walutę, której będzie można używać na całym świecie. Czy to nierealne? Patrząc na to, co w ostatnich dniach dzieje się na świecie, trudno oprzeć się wrażeniu, że szybko zmierzamy w kierunku jednego banku (taki nie upadnie, bo nie kupi lipnych obligacji innego). Więc i jedna waluta nie byłaby zła.
Ale do rzeczy, czyli do referendum.
Niepokoi mnie jedna rzecz. Na jakie właściwie pytanie będę w tym referendum odpowiadał? Warunek jest jeden: musi być ono jasne i precyzyjne - tak, by wszyscy, którzy wezmą udział w plebiscycie, byli przekonani, że ich odpowiedzi nie można zinterpretować inaczej niżby sami chcieli.
"Czy chcesz, żeby Polska weszła do strefy euro?" Bardzo dobre, ale spóźnione. Na to zdecydowaliśmy się wówczas, gdy zgadzaliśmy się być członkami Unii Europejskiej. Nie robimy tej Unii żadnej łaski, że nagle zgadzamy się zacieśnić kontakty poprzez wspólną walutę. Zobowiązaliśmy się, że zrobimy to wówczas, gdy będziemy w stanie, czyli będziemy spełniać osławione kryteria z Maastricht. Luksus odpowiadania na tego typu pytania mają Brytyjczycy, Szwedzi i Duńczycy, którzy załatwili to sobie wówczas, gdy my byliśmy dopiero w połowie drogi do samej Unii Europejskiej (chociaż wtedy, w drugiej połowie lat 90. nie brakowało takich, którzy jako datę naszego wejścia do strefy euro podawali 2003, 2004 rok. Co się stało, że się w niej nie znaleźliśmy?). My takiego luksusu nie mamy.