Co się musi stać, żeby nasze spółki mimo swej ułomności znowu stały się atrakcyjne?
W przypadku tych spółek, które rosną wolniej, musi być odpowiednie dyskonto cenowe. Okazuje się, że KGHM rosnący wolniej niż jego konkurenci na innych rynkach wschodzących i handlowany z dyskontem 40-50 proc. niespecjalnie znajduje zainteresowanie ze strony inwestorów. Z drugiej strony mamy spółkę CEDC, której cena akcji od dołka z 2000 roku urosła 100 razy. Podobnie jest w przypadku GTC. Te spółki szybko rosną, mają jasno określone strategie, sprawne zarządy i nie zaskakują inwestorów dziwnymi pomysłami.
Czyli rynek przez panującą bessę stał się bardziej wymagający.
Proszę spojrzeć na TVN. Spółka zrobiła transakcję, która zaskoczyła rynek momentem jej przeprowadzenia, wartością wyceny i uzasadnieniem i mimo że wartość transakcji na akcję TVN wynosiła około 95 groszy na akcję, spowodował spadek wyceny ich akcji o 5 zł. To wielokrotność całej tej transakcji.
Jak Pan ocenia umiejętność komunikacji spółek z analitykami?
Z roku na rok jest coraz lepiej. Spółki naprawdę się starają. Zwiększyły się też możliwości komunikacji, bo mamy telekonferencje, road shows, rozwinięte strony korporacyjne. Spółki starają się, żeby ich raporty wyników były wyczerpujące i czasami taki raport potrafi zajmować 80 stron, co jest przesadą. Spółki komunikują się, bo rzeczywistość jest taka, że żeby zostać dostrzeżonym, trzeba się wyróżnić.
Zdarzają się Panu telefony od prezesów spółek, którym wydał Pan gorsze rekomendacje?
Zdarzają się.
I co wtedy mówią?
Generalnie negatywne rekomendacje można podzielić na dwie grupy. Na takie, których wycena jest nieadekwatna, choć spółka może mieć świetny zarząd, wspaniałe perspektywy rozwoju, i na takie, gdzie pojawia się problem fundamentalny, który pogorszy zyski, mimo że obecna wycena wydaje się w porządku. I wtedy staram się tłumaczyć, skąd się wzięła taka rekomendacja. W tym pierwszym przypadku jest łatwo. Większy problem jest z argumentacją w drugim przypadku, kiedy pogarszają się fundamenty. Wtedy spółki starają się przedstawić w lepszym świetle niż to jest naprawdę.
A jeśli obniża Pan wycZarządy przywiązują teraz mniej wagi do rekomendacji, bo jest ich więcej i się do nich przyzwyczaiły. To, co nas zdumiewa, to sytuacja, kiedy przyprowadzamy inwestora zagranicznego do spółki z indeksu mWIG40. Spółkę analizuje trzech brokerów, zarząd raz lub dwa razy w roku pokazuje się w Londynie, więc inwestor niewiele o tej spółce wie. Po spotkaniu dzwonią do analityka przedstawiciele takiej spółki niezadowoleni z niskiego poziomu wiedzy inwestora na ich temat. Co pokazuje egocentryzm zarządu spółki, bo spółek o podobnej kapitalizacji w regionie możemy znaleźć kilkaset.
Powiedział Pan, że te rekomendacje mogą się brać z tego, że wyceny są niedostosowane do realnej wartości albo brały się ze spadku wartości spółek. Czy teraz wyceny będą się obniżać, bo wyniki będą się pogarszać? Zastanawiam się, na ile te gorsze prognozy wyników nie są uwzględnione w wycenach akcji.
My uważamy odwrotnie. To znaczy, że oczekiwania rynkowe są już za niskie w stosunku do tego, co pokazują spółki. Jeśli spojrzymy na IBES, serwis, z którego Bloomberg bierze konsensusy, to tam prognozowany wzrost zysków dla polskiego rynku wynosi minus 1 proc. w 2008 roku. W naszej ocenie wzrost zysków wyniesie 7 proc. Wiadomo, że 40 proc. zysków pochodzi z banków, a wzrost zysków banków w tym roku będzie, choć osłabi się jego dynamika z kwartału na kwartał. Działają tutaj wysoka baza i spowolnienie w kredytach hipotecznych, bo to, co teraz widzimy, to głównie refinansowanie i przewalutowanie kredytów. Wzrost kredytów nie będzie już pewnie wynosił 35 proc. rocznie, ale jednak jakiś będzie.
Niemiłe niespodzianki mogą być w sektorze przemysłowym, mogą to być eksporterzy i spółki detaliczne poza żywnościowymi. Natomiast rynek jako całość powinien pokazać wzrost zysków.
Jak to połączyć z globalnym osłabieniem i jego przełożeniem na naszą gospodarkę? Czy może to będzie bessa, gdy podczas całego jej trwania będziemy mówić, że nie ma fundamentalnych powodów do spadków cen akcji?
Z całą pewnością to, co się dzieje w gospodarkach: niemieckiej i włoskiej, czyli dwóch naszych największych rynkach eksportowych, a w mniejszym stopniu francuskiej i brytyjskiej, ma wpływ na naszą gospodarkę. Co do tego nie mam najmniejszych wątpliwości. Pytaniem jest, czy dynamika wzrostu gospodarczego spadnie nam z 5,8 proc. do 4-4,5 proc., czy jak niektórzy sugerują do 3 proc., w ujęciu kwartalnym na początku przyszłego roku.
Naszym zdaniem, taki spadek nie może mieć miejsca. Konsumpcja prywatna ciągle będzie stymulowała wzrost gospodarczy. Nie przypadkiem bowiem jej wzrost w ostatnich kwartałach był wyższy niż PKB. Wystarczy sobie uświadomić, że w ciągu 4,5 roku bezrobocie spadło nam z 20 proc. do mniej niż 10 proc. To jest kilka milionów gospodarstw domowych, które teraz mają regularne dochody. Inwestycje są rozkręcone i będą oddziaływać siłą inercji. Ciągle płyną pieniądze z Unii Europejskiej, firmy mają nadwyżki finansowe.
Na pewno uderza w nas eksport. Widać to od kilku dobrych kwartałów i to się może jeszcze pogorszyć. Mimo wszystko wydaje mi się, że nie powinniśmy spaść z kwartalną dynamiką wzrostu PKB poniżej 4 proc., a już na pewno nie poniżej 3 proc.
Czyli mówiąc najprościej, w tej bessie nie widać fundamentalnych powodów spadków cen akcji? Bo z tego, co Pan mówi, w przyszłości nic złego nie może się wydarzyć.
Będziemy rosnąć wolniej, ale ciągle rosnąć. To będzie miękkie lądowanie. Sektory, które mogą jeszcze mieć problemy, ucierpiały już teraz. Nieruchomości są tutaj najlepszym przykładem, jak również eksporterzy i spółki produkcyjne. Ucierpią też spółki, w których jest największa kontrybucja kosztów pracy, bo jeśli miałbym wymienić jeden czynnik, który powoduje obawy o stan gospodarki, to jest wzrost płac. Dwucyfrowa dynamika ciągle ma miejsce i spółki już to odczuwają, a to się na pewno skończy wzrostem bezrobociem, bo płace nie mogą rosnąć po 10 proc. w średnim okresie. Negatywne jest też to, że wzrost płac może przełożyć się na oczekiwania inflacyjne, a to na kolejne oczekiwania podwyżek pensji. Powstaje spirala oczekiwań. Tego jeszcze nie ma, ale jest możliwe i to jest największy czynnik ryzyka dla naszej gospodarki.
Wypowiada się Pan pozytywnie o przyszłych wynikach banków. Jak ta bessa może się skończyć? Analitycy będą wydawać zaniżone prognozy? A może poziom pesymizmu na rynku musi się pogłębić?Trzeba brać pod uwagę dwie rzeczy. Pierwszą są NPL (non performance loans, czyli potocznie mówiąc "złe kredyty" - red.), ponieważ już dwa banki zasugerowały, że ich liczba rośnie. Spodziewamy się, że ta tendencja może się nasilać. Druga sprawa to ekspozycja na branże uzależnione od koniunktury, czyli budowlankę, eksporterów. Banki już zacieśniają akcję kredytową, nauczone tym, co się dzieje w Europie Zachodniej. Jeśli chodzi o poziom pesymizmu rynku, to myślę, że jest on już dosyć wysoki. Zobaczmy, co się stało. Ceny ropy spadły, co jest bez wątpienia pozytywne dla naszych firm, osłabił się złoty, pieniądze z Rosji płyną na inne rynki EMEA, mamy wysyp danych makro w kraju, gdzie dane statystyczne są względnie dobre, a wskaźniki wyprzedzające są bardzo złe. Pytanie, jak te wskaźniki wpłyną na koniunkturę. Mamy objawy dużego pesymizmu, ale jeszcze nie jest on skrajny.
A jeśli chodzi o globalne czynniki - gdzie Pan widzi szanse, a gdzie zagrożenia?
Zagrożeniem jest umocnienie się dolara, bo jest ujemna korelacja pomiędzy dolarem a rynkami wschodzącymi. Dlatego istotny będzie tutaj wynik wyborów w Stanach Zjednoczonych. Jeśli wygra Barack Obama, oczekuję dalszego umocnienia dolara, bo partia demokratyczna chce obciąć podatki, wycofać wojska z Iraku itd.
Czeka nas jeszcze kilka trudnych miesięcy, a może nawet kwartałów. Wytrawni gracze wykorzystają ten czas do akumulacji akcji i myślę, że taka strategia się opłaci. Nawet jeśli rok 2009 będzie trudniejszy dla rynków rozwiniętych i polskiej gospodarki, to i tak uważam, że właśnie w przyszłym roku giełda będzie dyskontować poprawę.
Czyli mamy czas giełdy i zysków dla cierpliwych.
Może być jeszcze trochę gorzej zanim będzie lepiej, ale kupować trzeba, gdy leje się krew.
Dziękujemy za rozmowę.
Andrzej Knigawka, dyrektor działu analiz ING Securities
Lat 35. Ukończył Finanse i Bankowość w Szkole Głównej Handlowej w Warszawie. Już wybierając studia
wiedział, że swoją przyszłość zawodową zwiąże z rynkiem kapitałowym. Pierwszych analiz technicznych
dokonywał przy użyciu programu komputerowego Atech. Wtedy też poczuł na własnej skórze dreszczyk emocji związany z inwestowaniem i równie szybko poznał, co to znaczy strata. Nauczyło go to, że giełdową pracę
domową trzeba odrabiać bardzo uważnie. Pamiętając tamte straty podkreśla, że analiza spółki nie może
opierać się jedynie na czynnikach fundamentalnych. Nie można zapomnieć o płynności jej akcji.
Pierwszą pracę związaną z rynkiem kapitałowym podjął bardzo szybko, bo jeszcze na czwartym roku studiów w 1996 roku. Został analitykiem w Creditanstalt Securities. Pracował tam do 2000 roku, a następnie przeszedł do ABN Amro Securities i przez trzy lata był szefem zespołu analityków. Potem zmienił firmę i przez kolejny rok pełnił obowiązki szefa działu corporate broking w Sovereign Capital. Od lutego 2004 roku pracuje w ING Securities, w którym kieruje działem analiz.