Jednym z najbardziej spektakularnych wydarzeń ostatnich dni było przebicie przez Nikkei 225 dołka z 2003 r., co oznacza, że japoński indeks znalazł się najniżej od 26 lat. Innymi słowy, gwałtowna przecena całkowicie "skonsumowała" hossę trwającą od 2003 do 2007 r. Rzecz jasna, przebicie kluczowego poziomu wsparcia trudno odczytać inaczej niż potwierdzenie siły trendu spadkowego i zapowiedź jego kontynuacji.
26-letnie minimum Nikkei na pierwszy rzut oka może być też traktowane jako cios w filozofię długoterminowego inwestowania. Przez ćwierć wieku posiadacze japońskich akcji nic nie zarobili, trzymając je do tej pory. Bliższa analiza tamtejszego rynku prowadzi jednak do mniej radykalnych wniosków i niekoniecznie każe przekreślić długoterminowe inwestowanie. Bardzo wymowny jest fakt, że w ostatnich dniach wskaźnik cena/wartość księgowa dla Nikkei (według danych Bloomberga) spadł poniżej 1. Mimo że "pełzająca" bessa w Japonii trwa w zasadzie już od początku lat 90 (ówczesny historyczny rekord nigdy nie został pobity), to dopiero teraz tamtejsze akcje można uznać za niedowartościowane według jednego z najprostszych i najbardziej obiektywnych kryteriów. W tym miejscu zbliżamy się też do odpowiedzi, dlaczego bessa w Tokio ma tak wyjątkowo długoterminowy charakter. Jest to konsekwencja skrajnego przewartościowania tamtejszych akcji na początku lat 90. Skala ówczesnej bańki spekulacyjnej była tak duża, że nawet 10 lat po jej pęknięciu, na początku 2000 r. (kiedy szczytu sięgał ruch wzrostowy, który na rynku japońskim uznać można było za korektę bessy, a którego odpowiednikiem na innych rynkach była hossa internetowa), C/WK nadal sięgał 3,5.
Wnioski płynące z tych obserwacji są dwa. Po pierwsze, jeśli akcje są drogie, to istnieje ryzyko, że będą przynosić straty nawet przez wiele lat. Po drugie, ponieważ obecnie japońskie akcje są tanie, to przedwczesne byłoby spisywanie ich na straty.