Rynki zinterpretowały to jako „strzał" w globalnej wojnie walutowej. Decyzja o dewaluacji juana jest najczęściej interpretowana jako próba pobudzenia gospodarki, a przede wszystkim eksportu (tańszy juan automatycznie wspiera konkurencyjność chińskich produktów – red.). Ubiegły tydzień był najgorszy od siedmiu lat dla azjatyckich walut, np. malezyjski ringgit i indonezyjska rupia są najsłabsze względem amerykańskiego dolara od 17 lat. Zamieszanie wokół Chin negatywnie wpłynęło na waluty antypodów – zarówno dolar australijski, jak i dolar nowozelandzki testowały swoje tegoroczne minima względem zielonego. Na celowniku znalazł się także rosyjski rubel. Co dalej? – Myślę, że jest zbyt wcześnie, aby mówić o zakrojonej na szeroką skalę wojnie walutowej. Nie można jednak wykluczyć takiego scenariusza – mówi „Parkietowi" Andrzej Kiedrowicz, dyrektor polskiego oddziału Easy Forex. – Jeśli gospodarka będzie nadal spowalniać, Ludowy Bank Chin może ponownie wytoczyć ciężkie działa. Wtedy bez wątpienia będą słabnąć tzw. waluty surowcowe, takie jak dolar australijski, nowozelandzki i kanadyjski oraz norweska korona. Beneficjentem stanie się natomiast japoński jen, który mógłby się umacniać – dodaje Kiedrowicz. Ostatnie posunięcia Ludowego Banku Chin zdominowały dyskusję nad przyszłością rynku walutowego. Nie można jednak zapominać o roli, jaką w całej układance odgrywa Fed. Aktualnie rynek oczekuje, że pierwsza podwyżka stóp procentowych w USA wystąpi w tym roku – we wrześniu, a najpóźniej w grudniu. Jeśli amerykański bank centralny zdecyduje się na odłożenie podwyżek stóp na kolejne kwartały (a być może lata), przyczyniając się tym samym do wyraźnego osłabienia dolara, wojnę walutową będzie można oficjalnie uznać za rozpoczętą. Wtedy mniejsze kraje będą musiały odkurzyć własne armaty.