Podczas gdy w USA wskaźniki zaufania konsumentów do gospodarki są na poziomie najwyższym od przełomu 2007 i 2008 r., to w strefie euro są najniżej od jesieni 2009 r. To tylko jeden z wielu dowodów na to, że różnice w koniunkturze po dwóch stronach Atlantyku się pogłębiają. Tak będzie nadal, czy jednak USA zarażą się od Europy dekoniunkturą?
Sądzę, że dywergencja przez jakiś czas się utrzyma. Po pierwsze dlatego, że w USA nie ma jeszcze kryzysu fiskalnego, choć Waszyngton też ma swoje problemy fiskalne, których nie rozwiązuje. Po drugie, amerykańskie władze w poprzednich latach bardziej zdecydowanie przystąpiły do uzdrawiania sektora bankowego niż europejskie. W efekcie, Amerykanie mają łatwiejszy dostęp do kredytu niż Europejczycy, choć uzyskanie kredytu także nie odbywa się tam bezproblemowo.
Amerykańska gospodarka na dobre weszła już na drogę ożywienia gospodarczego, nawet jeśli raz po raz dostaje małej zadyszki?
Istnieje jeden wielki znak zapytania natury fiskalnej. Pod tym względem sytuacja USA jest przecież gorsza niż strefy euro jako całości. Na domiar złego, Waszyngton nie ma jeszcze żadnego planu, jak rozwiązać ten problem. Niewykluczone, że zakończy się to kryzysem fiskalnym, ale nie spodziewam się go ani w tym, ani w przyszłym roku. Inwestorzy są tak skupieni na Europie, że prawdopodobnie nie odważą się na razie zaatakować USA. Ale gdy kryzys w strefie euro się zakończy – bądź to wskutek jej rozpadu, bądź znalezienia jakiegoś rozwiązania – Waszyngton będzie musiał mieć się na baczności. Jednocześnie, gdyby w tym momencie ostro zabrał się za cięcia budżetowe, mógłby wpędzić gospodarkę w recesję.
Dość powszechny wśród ekonomistów jest pogląd, że takim krajom, jak USA czy Wielka Brytania, bankructwo nie grozi, bo ich banki centralne mogą zawsze dodrukować pieniądze, aby spłacić wierzycieli.