Filipiny są zyskującym na popularności kierunkiem wakacyjnych wyjazdów Polaków. Wciąż jednak są one uznawane za kraj odległy i słabo znany. Niestety, również dla polskiego biznesu. Polsko-filipińskie obroty handlowe wyniosły w 2017 r., według danych GUS, zaledwie 230,2 mln zł, co plasowało je pomiędzy obrotami handlowymi naszego kraju z Gibraltarem i Albanią. A przecież Filipiny to państwo liczące ponad 100 mln mieszkańców i jedna z najszybciej rozwijających się gospodarek świata. Międzynarodowy Fundusz Walutowy spodziewa się, że filipiński PKB utrzyma w 2018 r. zeszłoroczne tempo wzrostu – 6,7 proc. To nieco lepszy wynik niż w przypadku Chin (6,6 proc.). Analitycy banku Goldman Sachs przewidują natomiast, że do 2050 r. Filipiny staną się 14. pod względem wielkości gospodarką świata. Jest to więc rynek perspektywiczny, a przy tym bardzo mało znany Europejczykom. To też kraj pełen kontrastów – swoisty, azjatycko-latynosko-amerykański miks cywilizacyjny. Przebywałem ostatnio przez dwa tygodnie na Filipinach i starałem się zrozumieć mentalność mieszkańców tego kraju.
Kraj wielkich kontrastów
Każdy odwiedzający Filipiny może odnieść skrajnie różne wrażenia od innego obserwatora. Wszak jest to niezwykle zróżnicowany kraj tysięcy wysp, 19 głównych języków i wielu wymieszanych ze sobą grup etnicznych. Trafiając do stołecznej Manili czy Cebu, wchodzi się do innego świata niż np. na pięknej przyrodniczo wyspie Palawan czy Bohol. Cebu jest więc typowym trzecioświatowym, wielkim, chaotycznym miastem. Ma co prawda ciekawe zabytki – XVI-wieczne kościoły, krzyż Magellana czy dawny hiszpański fort, ale wokół nich są odrapane rudery i wiecznie zakorkowane ulice. Wystarczy jednak wyjechać kawałek poza miasto i trafimy do miłej, nadmorskiej okolicy. Godzina lotu na Palawan i już jesteśmy w miejscu określanym jako „ostatnia granica raju". Spokojna wiejska, tropikalna okolica. Gdy chodziłem po piwo do rodzinnego sklepiku przy uliczce w pobliżu mojego pensjonatu, słyszałem: „Miło cię widzieć ponownie! Jak minął dzień? Gdzie dzisiaj byłeś?". Atmosfera trochę jak na polskiej, góralskiej prowincji. – Gdyby ktoś cię tutaj napadł i krzyknąłbyś, to miejscowi rzuciliby ci się z pomocą. A następnego dnia pisałyby o tym lokalne gazety – mówi Roy, jeden z moich znajomych z Palawanu. – W Manili jednak nie ufaj nikomu – dodaje po chwili. Manila to w porównaniu z Palawanem inny świat. Wielkie miasto zaprojektowane na 800 tys. ludzi, w którym mieszka co najmniej 5 mln. Nic mi się w nim złego nie wydarzyło, miałem nawet okazję spotkać ciekawych ludzi, ale nawet tam miejscowi ostrzegali mnie, że w pewnych miejscach lepiej białemu się nie szwendać.
Europejczyk rzeczywiście tutaj się wyróżnia w tłumie. Sami Filipińczycy stanowią niezwykle zróżnicowaną mieszankę grup etnicznych i ras. Niektórzy mają ciemną skórę jak tubylcy z wysp Pacyfiku, inni przypominają Malajczyków, wielu ma chińską, hiszpańską czy amerykańską domieszkę, a dużo dziewczyn farbuje sobie włosy na rude odcienie. W XVI w. tereny te podbili Hiszpanie. Ich długie rządy pozostawiły po sobie wiele architektonicznych perełek i dzieł sztuki (Manila była nazywana perłą Orientu i bogaciła się na handlu galeonowym pomiędzy Meksykiem a Hiszpanią), hiszpańskie imiona i wiarę katolicką, która wciąż dominuje w kraju. Hiszpanom udało się cofnąć rozprzestrzenianie się islamu na Filipinach i dzięki temu miejscowi jedzą takie lokalne specjały jak lechon (chrupiąca pieczona wieprzowina), a kobiety nie muszą zasłaniać swych twarzy. Rządy Hiszpanów przyniosły jednak Filipińczykom też kolonialny wyzysk, dyskryminację i zapóźnienie społeczne. W drugiej połowie XIX w. narodził się więc ruch niepodległościowy kierowany w dużej mierze przez filipińsko-chińskich Metysów, tzw. tsinoyi, takich jak dr Jose Rizal czy gen. Emilio Aguinaldo. W 1898 r., po tym jak Hiszpanie ponoszą klęskę na wojnie z USA, Filipińczycy ogłaszają niepodległość. Ale nie uznają jej Amerykanie, którzy tłumią filipińską partyzantkę i zamieniają kraj w swoją kolonię. Modernizują jednak kraj (stąd powszechna znajomość angielskiego na Filipinach) i obiecują mu niepodległość. W trakcie drugiej wojny światowej Filipińczycy obok Amerykanów walczą przeciwko brutalnej japońskiej okupacji. Filipiny stają się niepodległe w 1946 r. i zostają sojusznikiem USA.
Korzystają do pewnego stopnia z napływu kapitału oraz inwestycji związanego z wojną wietnamską. Dyktator Ferdinand Marcos, rządzący w latach 1965–1986, początkowo korzysta z dobrej koniunktury i rozwija kraj, ale w latach 70. Filipiny wpadają w podobne kłopoty gospodarcze jak inne kraje rozwijające się (kryzys naftowy i ciężar zadłużenia), a Marcos zostaje obalony przez naród. Demokratyczne rządy radzą sobie różnie, ale gospodarka rozwija się zwykle wolniej, niż wynosi przyrost ludności. Filipińscy imigranci zarobkowi masowo zaś rozjeżdżają się po całej Azji. PKB per capita (z uwzględnieniem siły nabywczej) wynosi tam 8,9 tys. USD. To trochę więcej niż w Wietnamie (7,5 tys. USD), ale mniej niż np. w Tajlandii (18,9 tys. USD) czy w Chinach (18,1 tys. USD).
Popularny prezydent
Trudno się więc dziwić, że w 2016 r. Filipińczycy wybrali na prezydenta Rodrigo Duterte, polityka reklamującego się jako silny przywódca, który zapewni krajowi potrzebny impuls rozwojowy. Duterte był wcześniej przez kilkanaście lat burmistrzem miasta Davao. Gdy zaczynał rządy, było to bardzo niebezpieczne miejsce, w którym narkotykowi dilerzy prowadzili uliczne wojny. Duterte zrobił z Davao miasto przyjazne dla inwestorów, czyszcząc jego ulice z bandziorów za pomocą policyjnych szwadronów śmierci. A że też prowadził politykę prorozwojową i dbał o poprawę warunków życia mieszkańców, to stał się dla wielu ludzi bohaterem. – Nie obiecuję, że będę budował nowe więzienia dla bandytów. Będę dla nich budował nowe domy pogrzebowe – mówił w trakcie kampanii wyborczej. Innym razem ostrzegał urzędników, że przyłapanych na korupcji będzie wyrzucał z helikoptera do morza. – Wierzcie mi, już to robiłem – zażartował.