– Zamierzamy wdrożyć estoński CIT prawdopodobnie w II połowie 2020 r. lub od 2021 r. – mówił premier.

CIT, o którym dziś mówi Morawiecki, Estonia wprowadziła 20 lat temu. Chodziło o to, by zachęcić firmy do inwestowania.

– Według tej koncepcji CIT odprowadzany jest nie od wypracowanego przez firmę zysku w danym roku, ale dopiero w momencie wypłaty tego zysku z firmy w formie dywidendy. Czyli dopóki pieniądze pozostają w firmie, bo zyski są reinwestowane w kolejne przedsięwzięcia rozwojowe, podatek nie jest wymagany. Właściciel firmy musi go zapłacić dopiero wtedy, kiedy chce wykorzystać wypracowany w firmie majątek do innych celów, na przykład na konsumpcję lub na sfinansowanie zupełnie nowych przedsięwzięć biznesowych – wyjaśnia Dariusz Bednarski, partner zarządzający w firmie doradczej Grant Thornton. Jego zdaniem rozwiązanie to stymulowałby rozwój inwestycji prywatnych, a ponadto ułatwiałoby kumulowanie kapitału w sektorze przedsiębiorstw i zniechęcałoby do wypłaty dywidendy za granicę przez firmy z obcym kapitałem.

Ale zmiana zasad rozliczeń, którą niesie za sobą estoński CIT, oznaczałaby utratę części wpływów z tego podatku przez budżet państwa. W Estonii i w Gruzji, które je stosują, w początkowym okresie dochody podatkowe zmniejszyły się o około 3 proc. Gdyby przyjąć, że w przypadku Polski ubytek dochodów również sięgałby 3 proc. dochodów podatkowych, oznaczałoby to, że u nas koszt wprowadzenia reformy wyniósłby 9,5 mld zł rocznie.

– Oczywiście nie jest to mała kwota i wymagałaby znalezienia tych pieniędzy w innych obszarach budżetu państwa, jednak należy pamiętać, że w długim okresie koszt ten może się Skarbowi Państwa opłacać. Jeśli firmy dzięki reformie faktycznie zwiększyłyby inwestycje, to szybko wzrosłyby dochody z VAT, a w dłuższej perspektywie – rozwój polskich firm przyspieszyłby, więc odprowadzałyby one więcej środków również w ramach CIT i PIT – mówi ekspert. Jego zdaniem po okresie przejściowym korzyści dla gospodarki i budżetu państwa wynikające z reformy byłyby wyższe niż koszty. PSK