Od lipca rentowności polskich obligacji skarbowych pną się ostro w górę. W przypadku dziesięciolatek rentowność jest już w okolicy 2,7 proc., najwyżej od pierwszej połowy 2019 r. Latem była w okolicy 1,5 proc., a na początku roku poniżej 1,3 proc. Oczywiście przecena obligacji to globalny fenomen, ale u nas ma wyjątkowo gwałtowny przebieg. Dlaczego?
W jakimś stopniu jest to spowodowane bardzo dużą niepewnością co do funkcji reakcji Rady Polityki Pieniężnej. Przez wiele miesięcy NBP wpajał rynkom, że inflacja jest zjawiskiem przejściowym, powodowanym przez czynniki podażowe, i nic nie należy z nią robić. Nawet wtedy rynek zakładał, że stopy procentowe NBP będą podnoszone, ale nie już w październiku. Ta październikowa podwyżka, i to, że nie towarzyszyła jej informacja, jaki RPP ma plan na najbliższe kwartały, sprawiły, że na rynku zaczęto wyceniać skrajne scenariusze. To padło na podatny grunt, bo wzrost rentowności obligacji widzimy na wielu rynkach. U nas w I połowie roku to było przytłumione właśnie przez to, że rynek zakładał inną funkcję reakcji NBP. Teraz można powiedzieć, że tej funkcji w ogóle nie znamy, stąd zmienność na rynku długu jest wysoka.
Notowania kontraktów terminowych na WIBOR sugerują, że uczestnicy rynku spodziewają się wzrostu stopy referencyjnej NBP do około 2,5 proc. w horyzoncie roku i jej stabilizacji mniej więcej na tym poziomie. Czy skoro rentowność dziesięcioletnich obligacji jest już dzisiaj wyżej, to można uznać, że przecena tych papierów dobiega końca?
Jeżeli nie zmienił się reżim, w którym rynek funkcjonował od globalnego kryzysu finansowego, a który charakteryzował się tendencjami dezinflacyjnymi, to można powiedzieć, że obligacje są już tanie, w ich wycenach uwzględniony jest już istotny wzrost stóp procentowych. Ale wiele osób na rynku zadaje sobie pytanie, czy tamten reżim wciąż obowiązuje. Być może mamy do czynienia z nowym reżimem, w którym inflacja będzie strukturalnie wyższa, a więc automatycznie stopy procentowe będą wyższe. To jednak trudno dzisiaj stwierdzić.