To nie wynikało tylko z tego, że był to poniedziałek, a więc dzień, w trakcie którego aktywność graczy jest zazwyczaj niska, ale także z tego, że akurat tego dnia londyńskie City miało świąteczną przerwę. Gdy Londyn odpoczywa, odpoczywa także Warszawa. Trzeba pamiętać, że przeważająca większość zleceń od inwestorów zagranicznych pochodzi właśnie z Londynu. Gdy zaś nie ma komu składać zleceń, na warszawskim parkiecie brakuje inwestorów zagranicznych i siada aktywność. Ta już od dłuższego czasu jest niska, a taki dzień jak wczorajszy tylko dobija tych, którzy na rynku pozostają.
Niska aktywność jest czynnikiem, który jakby automatycznie sprawia, że wszelkie zmiany cen, jakie mają miejsce na sesji, są podejrzane. Jak poważnie podejść do wydarzeń rynkowych, gdy o 17.00 przekraczana jest wartość 200 mln zł obrotu? Pół biedy, gdy zmiany cen są tylko naśladowaniem tego, co działo się na świecie, ale jeśli rynek pozwala sobie na ruchy samodzielne, a nawet przeciwne temu, co dzieje się u zachodnich sąsiadów, to wątpliwości są jeszcze większe.
Właśnie na wczorajszej sesji gracze na GPW pozwolili sobie na pewną autonomię względem tego, co działo się w Niemczech. Popyt tylko na początku sesji był widoczny, ale przez większość dnia pozostawał bierny. Tymczasem niemiecki indeks akcji podniósł się do okolic szczytu trendu, jaki trwa tu od początku czerwca. Gdy zaś na tym indeksie pojawiła się lekka korekta, szybko to osłabienie stało się pretekstem do tego, by kontrakty na WIG20 wyznaczyły minimum sesji.
Trudno do takich zmian podchodzić poważnie. Wspomniany niski obrót wszystko podważa. Poza jednym. Wart odnotowania jest ponowny wzrost liczby otwartych pozycji. W ubiegłym tygodniu w czasie spadku cen trochę ich ubyło. Teraz ponownie narasta polaryzacja oczekiwań graczy na terminowym. Ostatnia fala spadku nie przekonała byków, że to koniec wzrostu cen. Podaż zaś wykorzystuje wyższe poziomy do powrotu na rynek. Niezależnie, kto ma rację, szykuje się znowu spora zmiana cen.