Chociaż jeszcze w minionym roku oczy finansowego świata były zwrócone przede wszystkim na niezakłóconą niczym hossę w USA, czyli największym i najlepiej rozwiniętym rynku akcji, to na dłuższą metę rynki wschodzące pozostają ciekawą alternatywą, a raczej sposobem na urozmaicenie portfela. Chociaż w ostatnich pięciu latach siła emerging markets stoi czasem pod znakiem zapytania (lata 2008 i 2011 oraz pierwsza połowa 2012 r.), to mimo tego w perspektywie kilkunastu lat trudno mówić o załamaniu się mody na rynki wschodzące. Wskaźnik siły relatywnej indeksu MSCI względem analogicznego indeksu pokazującego koniunkturę na rynkach rozwiniętych od 2000 r. jest w długofalowej hossie. Aby to się na dobre zmieniło, musiałoby dojść do kryzysu podobnego do tego z lat 1995-1998 (kryzys azjatycki, a potem rosyjski). Tymczasem epicentrum ostatniego kryzysu nie były rynki wschodzące, lecz najpierw rynki rozwinięte, a potem peryferia strefy euro.
W ostatnich miesiącach wskaźnik siły relatywnej emerging markets zaczął mocno odbijać się od dołka z połowy 2012 r. Czy uda się powrócić do szczytu z jesieni 2010 r., który jest zarazem w pobliżu historycznej górki z jesieni 1994 r. To dobrze wróżyłoby także polskim akcjom.