Czwartkowa sesja z pewnością nie przejdzie do historii naszego rynku. Przez dłuższy czas towarzyszyła jej bowiem niewielka zmienność i niezdecydowanie inwestorów. Powodów do niepokoju na razie jednak nie ma. Na GPW wciąż dominuje popyt.
O większej części notowań ciężko napisać jest coś interesującego. WIG20 od początku sesji, aż przez sześć godzin, był niemal przyspawany do poziomu zamknięcia z środy. Nieśmiałe próby popytu, albo podaży wyrwania się z marazmu szybko kończyły się porażką. Warszawa nie była jednak osamotniona. Pocieszające było to, że z obraniem kierunku problem miały też inne europejskie parkiety.
W ostatnim czasie tradycją jednak stało się to, że większe emocje na naszym rynku pojawiają się wraz ze zbliżającym się otwarciem notowań w Stanach Zjednoczonych. Tak samo zresztą było i tym razem. Zaraz po godz. 15 byki przystąpiły do bardziej zdecydowanego ataku. WIG20 zaczął zyskiwać nawet 0,8 proc. i pojawiła się szansa, że kolejną sesję indeks największych firm naszego parkietu zakończy solidnymi wzrostami.
Kiedy jednak po kilkunastu minutach od otwarcia sesji na Wall Street indeksy tamtejszego rynku znalazły się pod kreską, również i u nas inwestorzy zaczęli pozbywać się akcji. Ostatecznie jednak to byki wygrały czwartkową batalię, chociaż wzrost rzędu 0,2 proc. na pewno ciężko uznać za wybitne osiągnięcie. Warto jednak zwrócić uwagę, że mimo niewielkich zmian obroty na całym rynku przekroczyły 1 mld zł, co jest wynikiem więcej niż przyzwoitym.
Czwartkowa sesja nie wniosła wiele nowego w obraz całego rynku. WIG20 w ciągu ostatnich trzech miesięcy zyskał ponad 25 proc., co najdobitniej pokazuje, że teraz to byki rozdają u nas karty. Coraz częściej słychać jednak głosy, że po tak solidnej zwyżce przydałaby się naszemu kilku procentowa korekta. Mimo prób podaży, na kilku poprzednich sesjach na, razie jednak się na nią nie zanosi. Tym bardziej, że w zasięgu ręki byki mają kolejną psychologiczną barierę 2300 pkt. Po czwartkowej sesji brakuje do niej jeszcze 44 pkt.