Zacznijmy od kwestii regulacyjnych. W związku z tym, że nie można było ukarać winnych kryzysowi subprime, to znaleziono odpowiedniego kozła ofiarnego w postaci emitenta. Spełniał wszystkie warunki aby się nim stać – był stosunkowo bezbronny (nie stoją za nim organizacje branżowe), obiektywnie niewinny (więc za późno się zorientował, co się święci), a do tego nadający się do obwinienia (spadły wyceny akcji, więc ludzie stracili „przez niego" pieniądze). Dlatego na forum unijnym na emitentów spadły w ostatnich latachzmiany na wszystkich frontach: nowe wymogi informacyjne, konieczność raportowania danych niefinansowych, odpowiedzialność osób fizycznych, a do tego sankcje wyjechane w kosmos.
Warto w tym miejscu zauważyć, że ta unijna krucjata regulacyjna w dramatyczny sposób zmieniła funkcjonowanie nadzoru nad rynkiem kapitałowym. Otóż dotychczas krajowy nadzorca sam pisał regulacje, a potem je egzekwował. Oznaczało to, że nadzorca doskonale wiedział, co jest w regulacjach napisane i co autor miał na myśli. Ponadto, wiedzę o nowych regulacjach wchłaniał przez osmozę w trakcie ich pisania, w związku z czym nie było ryzyka, że powstanie regulacja, której nie zna. Obecnie jest zupełnie inaczej – nadzorca musi stosować przepisy pisane przez kogo innego, na potrzeby innych rynków i innym „unijnym" językiem. Co więcej, po dwóch latach vacatio legis przepisy te wchodzą w życie „z zaskoczenia", bo urzędnicy ich nie pisali i pewnie nie zawsze na 100% wiedzą, co w nich jest napisane. A przecież nikt na ochotnika nie zgłosi problemu, bo wiadomo, że wówczas sam musiałby się nim zająć. Powoduje to, że zagrożeniem są nie tylko same przepisy, ale też olbrzymia niepewność co do ich rozumienia i stosowania przez nadzorcę.
Do powyższych problemów dochodzi jeszcze radosna twórczość krajowa. „Biegunka regulacyjna" na naszym podwórku powoduje, że przepisów jest coraz więcej i są one coraz bardziej pośpiesznieprzygotowywane. Pisane w szybkim tempie regulacje charakteryzują się tym, że nie ma w nich czytelnie ustalonej relacji do innych ustaw, nie ma odpowiedniego vacatio legis, ani też sensownych przepisów przejściowych. Nie wspominam nawet o tym, że nie jest przeprowadzana ocena skutków regulacji, czy choćby konsultacje z interesariuszami, bo to są postulaty z innego świata.
W celu minimalizacji ryzyka regulacyjnego emitenci muszą szukać mitycznego racjonalnego inwestora, o którym wiadomo tylko tyle, że nie występuje w przyrodzie. Nie ma jednego wzorca z Sevres, bo przecież każda spółka jest inna, a nawet w ramach tej samej spółki są różni inwestorzy, mający różne potrzeby informacyjne. Który z nich jest bardziej racjonalny? Jak go wyłonić? Jakie dane, w jakim czasie i w jakiej formie należy mu przedstawić? Co się stanie, jeśli inwestor uznany przez emitenta za nieracjonalnego, sam siebie będzie uważał za racjonalnego? I poczuje się niewłaściwie informowany? To są pytania, na które dziś nikt nie zna odpowiedzi, ale właśnie w oparciu o te dzisiejsze działania spółek niedługo poleje się krew.
Rosnący poziom wymogów raportowania powoduje, iż inwestorzy nie mogą za tym nadążyć. Ale nie przeszkadza to w narzucaniu kolejnych obowiązków informacyjnych w nadziei, że w końcu uda się zrealizować marzenie regulatora i nadzorcy – że raporty w 100% wyjaśniać będą rynkową wycenę spółek. Nową zabawką będą obowiązkowe raporty niefinansowe, czyli ujmujące czynniki, które dotychczas wymykały się analizie. Jako SEG wspólnie z partneramiod 5 lat prowadzimy analizę czynników ESG (environment, social, governance) i wiemy, że w wielu spółkach inwestorzy nie są tą wiedzą zainteresowani, ale zostaną uszczęśliwieni na siłę.