Mam oczywiście na myśli to, co się wyprawia na światowych rynkach kapitałowych, a najbardziej spektakularnie z giełdowymi wycenami spółek. Rekordy wszech czasów bite przez indeksy amerykańskie i kapitalizacje pojedynczych spółek równe wartościom PKB niektórych kontynentów. Podobna sytuacja w przypadku indeksów spółek europejskich. Indie, które weszły już na dobre do superligi rynków, na czele z główną giełdą w Delhi, dorównującą wielkością Hongkongowi. Nawet Japonia przełamuje 40-letni marazm widoczny wcześniej w podejściu inwestorów do notowanych w Tokio firm.
Wszystko to dzieje się mimo współwystępowania czynników, które teoretycznie powinny potęgować awersję do ryzyka, a więc ściągać wyceny w dół. Wiemy, jakie są te czynniki i jak poważne. Wojny gospodarcze (w tym najważniejsza, amerykańsko-chińska), wojny militarne (przecież to nie tylko Ukraina), trend deglobalizacji i protekcjonizmu państwowego. Z pomniejszych, na tym tle, czynników możemy wspomnieć o niepewności co do perspektywy dalszego obniżania stóp procentowych. Co prawda ten stan zamieszania daje się zinterpretować jako zawierający w sobie ziarna koniunktury. Bo, na przykład, wojny powodują napędzanie wzrostu gospodarczego, protekcjonizm nie jest oderwaną od gospodarki fanaberią, lecz przeciwnie, ma lokalne gospodarki wzmacniać, a inflacja może i jest, ale nie doszło do światowej recesji. Ta zaś jako pewnik, mający dać się we znaki w roku 2023, jawiła się najbardziej poważanym ekonomistom i ośrodkom prognostycznym. Ale tak czy owak, wielokryzys, z jakim mamy do czynienia od paru lat, nie powinien sprzyjać szarży byków. A zapomniałem jeszcze o pandemii (bo już prawie wszyscy zapomnieli), a także o drożyźnie, zjawisku niespecjalnie polskim. Joe Biden zapowiada podwyższenie podatków dla korporacji, albowiem z badań wynika, że ogromna większość Amerykanów uważa, że na inflacji skorzystały korporacje, niemiłosiernie podnosząc ceny. Kto był w Stanach w ciągu ostatniego, powiedzmy, roku, ten wie, że ceny bywają tam rzeczywiście kosmiczne. Nawet w takiej dziedzinie jak uprawianie narciarstwa (tu przez ceny karnetów na stoki), co analizował niedawno „The Economist” w ciekawym (jakżeby inaczej) artykule.
Można też, a nawet trzeba zauważyć, że przewodnikiem tego stada nacierających byków gigantów jest byk amerykański reprezentujący watahę spółek z giełd NYSE i NASDAQ. Watahę interesującą. Ta gazeta – Giełdy i Inwestorów, noblesse oblige – pisze często piórami znakomitych dziennikarzy i analityków o tym, że hossa w USA to tak naprawdę dzieło kilku sektorów (technologia, usługi komunikacyjne, dobra wyższego rzędu), i że wspaniała siódemka to grupa spółek, bez której tego wszystkiego by nie było. Oznacza to bardzo wysoki wskaźnik koncentracji wartości. Inni też to dostrzegają i przeliczają. Okazuje się, że wartość rynkowa największych firm amerykańskich, stanowiących 10 proc. ogółu firm pokrywanych głównymi indeksami, nigdy chyba nie była tak przygniatająco duża w relacji do całego rynku. Towarzyszy temu wielka rozpiętość wartości (value spread), czyli różnica między najwyżej i najniżej wycenianymi spółkami. Poprzednio była już raz tak wielka, a zdarzyło się to w przededniu krachu w roku 1929.
To są dane, które nieco modyfikują generalny ogląd sytuacji. Wzrost jest niezwykły i zachodzi wbrew temu, co sugeruje zestaw czynników ryzyka, z tym że jego dystrybucja jest nierówna. Ale to jest tylko lekka modyfikacja niepodważająca hipotezy, że dokonuje się rewolucja.
Tak, jest bowiem rewolucją to, co przynosi SI.