Nie jest natomiast oczywiste, jaki skutek przyniosą te zmiany, które bezpośrednio odnoszą się do rynku kapitałowego.
Od lat czekamy na jakiś znaczący impuls fiskalny w odniesieniu do giełdy, głównie korzystny dla inwestorów indywidualnych, traktowanych jak najniższa kasta w całym systemie podatkowym. Oni nie mogą liczyć na żadne kwoty wolne czy lepsze stawki. Płacą zawsze i równo, bez względu na okoliczności. Ktoś powie, że inwestorzy giełdowi to zupełnie inni podatnicy, niż ci osiągający dochody z pracy, aktywności własnej czy szeroko rozumianej działalności gospodarczej, więc po co ten lament? No cóż... Ten, kto nie ma pojęcia o rynku giełdowym, będzie może akceptował „wielkie" znaczenie pojedynczego przedsiębiorcy dla gospodarki, ale nigdy nie zrozumie wpływu pojedynczego inwestora na rozwój rynku kapitałowego, bez którego gospodarka jest po prostu ułomna.
Pojawiła się jakaś jutrzenka w tym całym bałaganie. Albo może określmy to mniej romantycznie – ochłap rzucony wygłodniałym adresatom strategii rozwoju rynku...
Do ustaw podatkowych wprowadzono dwa korzystne rozwiązania dotyczące IPO (czyli pierwszej oferty publicznej). Jedno pozwala spółce emitentowi zwiększyć znacząco koszty podatkowe ponoszone w związku z debiutancką emisją. Drugie zwalnia od podatku dochodowego tych inwestorów indywidualnych, którzy osiągną dochód po odczekaniu trzech lat od nabycia akcji w IPO.
Komentatorzy nie do końca zachwalają to pierwsze rozwiązanie pisząc, że może ono doprowadzić do pojawienia się na rynku spółek niższej jakości. Optymistycznie jednak postrzegają zwolnienie w PIT, uznając, że może ono zachęcić inwestorów. Nie dostrzegają przy tym sprzeczności? Pierwsza zachęta ściągnie słabych emitentów, a druga wystawi na ryzyko i z czasem zacznie odstraszać?