W oparciu o nadzieję na rychłą reflację skonstruowano w Polsce nawet kilka ustaw budżetowych. Tymczasem spadek cen, mimo tych wszystkich rzucanych zaklęć, towarzyszył nam przez długie 28 miesięcy. W końcu jednak wróciła długo wyczekiwana inflacja – i to z przytupem. O ile jeszcze w listopadzie ceny konsumenckie liczone rok do roku stały w miejscu, o tyle w lutym dynamika ich wzrostu przyspieszyła do 2,2 proc., by w marcu spaść do 2 proc. (dane wstępne).
Wzrost inflacji – choć gwałtowny – nie powinien jednak wprawiać nas w alarmistyczne nastroje. Warto bowiem pamiętać, iż dopiero przekroczyła ona dolną granicę przedziału dopuszczalnych odchyleń od celu inflacyjnego. Prawdopodobieństwo dalszego, równie dynamicznego wzrostu wskaźnika cen towarów i usług konsumpcyjnych jak w poprzednich paru miesiącach wydaje się niskie. Dlaczego? Już w lutym baza statystyczna z poprzedniego roku osiągnie swoje minimum – w kolejnych miesiącach punkt odniesienia do wyznaczania zmiany w ujęciu rok do roku będzie wyższy. Oznacza to, że jeśli tylko notowania ropy naftowej będą – tak jak dotąd – pozostawać względnie stabilne, roczna dynamika cen paliw w kolejnych miesiącach będzie samoczynnie wyhamowywać. Należy ponadto zwrócić uwagę na fakt, iż sama inflacja bazowa po wyłączeniu cen żywności oraz nośników energii utrzymuje się jedynie nieznacznie powyżej zera.
Mimo braku – na razie – powodów do obaw o wymknięcie się w najbliższym czasie inflacji spod kontroli, warto przyjrzeć się temu, co powodują ujemne realne stopy procentowe, które dziś mamy. To przede wszystkim ograniczenie, a w większości przypadków właściwie nawet zniesienie, opłacalności depozytów bankowych. Bowiem ich średnie oprocentowanie wynosi około 1 proc. dla gospodarstw domowych oraz jeszcze mniej w przypadku przedsiębiorstw. Przez niemal 2,5 roku nawet tak niewielkie przychody odsetkowe zapewniały umiarkowany wzrost realnej wartości zaoszczędzonych środków – w 2015 r. o około 2,2 proc. w skali roku. Dla porównania w 2011 r. średnie oprocentowanie depozytów gospodarstw domowych było znacznie wyższe i wynosiło 2,9 proc. Cóż jednak z tego, skoro i tak nie dotrzymywało ono tempa inflacji, przez co realnie oszczędności Polaków traciły na wartości średnio 1,4 proc. rocznie? Z podobną sytuacją zaczynamy mieć do czynienia obecnie.
Straty ponoszone przez oszczędzających mogłyby być mniejsze, gdyby optymalnie zarządzali oni swoimi środkami. Tymczasem aż 54 proc. kwoty depozytów gospodarstw domowych stanowią nisko oprocentowane wkłady bieżące. Jedynie 2,9 proc. – lokaty na okres powyżej dwóch lat, których przeciętne oprocentowanie zrównało się z inflacją.
Czy zatem w związku z nagłym pogorszeniem się opłacalności lokowania oszczędności w bankach oraz brakiem perspektywy podwyżek stóp procentowych w najbliższych miesiącach możemy spodziewać się wycofywania depozytów na masową skalę? Jest to mało prawdopodobne. Klienci instytucji finansowych przywiązują zazwyczaj większą wagę do wartości nominalnych niż do realnych. Stąd też brała się spora w ostatnich latach niechęć do oszczędzania w bankach, mimo nie najgorszej na tle historycznym realnej stopy zwrotu oraz wzmożona tendencja do poszukiwania alternatyw np. w postaci inwestycji w nieruchomości na wynajem.