W ostatnich dniach uwaga prezydenta Trumpa skierowana została na sprawę, odnośnie do której dotąd nie zabierał głosu. Chodzi o ceny ropy naftowej, które jego zdaniem utrzymywane są na sztucznie wysokim poziomie przez kartel OPEC. Trump oczywiście obiera wygodny dla siebie punkt widzenia, jednak tym razem trzeba przyznać, że poruszył bardzo istotny wątek.
Zacznijmy od tego, że sprawa nie jest bagatelna i Donald Trump faktycznie ma powody do zmartwienia. Po pierwsze, są to powody polityczne. Dla Białego Domu drożejąca ropa to transfer pieniędzy z USA i innych krajów rozwiniętych, które są dla USA mniejszymi lub większymi sojusznikami (UE, Japonia), do producentów ropy, którzy w wielu przypadkach sojusznikami USA nie są (Rosja, Iran, Wenezuela, choć ta ostatnia produkuje coraz mniej, do czego przejdziemy później). Tak gwałtowny wzrost cen ropy czyni sankcje na Rosję niespecjalnie efektywnymi, skoro ta z nawiązką pokryje straty z wyższych wpływów. Faktem jest, że USA zwiększają dynamicznie produkcję ropy i w wielu republikańskich stanach wyższe ceny to powód do radości. To jednak za mało, aby przechylić szalę na stronę korzyści. Trudno powiedzieć, na ile tweet Trumpa był motywowany ekonomicznie, ale tu koszty mogą okazać się jeszcze większe. Pomimo rewolucji łupkowej USA pozostają importerem netto ropy i ta sytuacja nie zmieni się jeszcze przez wiele lat. Mając na uwadze, że cena ropy w ciągu ostatniego roku wzrosła o 20 dol. za baryłkę, roczny rachunek dla USA z tytułu tego wzrostu to ponad 50 mld dol. (lub inaczej niecałe 0,3 proc. PKB). Gdzie indziej jednak koszty będą wyższe. W przeszłości podkreślałem, że dynamiczne ożywienie w Europie zostało bardzo istotnie wsparte spadkiem cen energii, którą ta w ogromnej większości importuje. Dla samych Niemiec wzrost cen ropy, nawet po uwzględnieniu mocniejszego euro, wyniesie 0,4 proc. PKB w skali roku. Dla Chin spadek cen surowców również był zbawienny, gdy na początku 2016 r. obawiano się silnego spowolnienia. Chiny za wzrost cen ropy nominalnie zapłacą najwięcej, bo ponad 60 mld dol., choć ze względu na dużą gospodarkę koszt w relacji do PKB (ok. 0,5 proc. rocznie) będzie mniejszy niż w Japonii (0,6 proc.) czy Indiach (1 proc.). W Polsce droższa ropa również da się we znaki – rachunek wyniesie ponad 4 mld dol. rocznie (powyżej 0,7 proc. PKB). Nie oznacza to, że w takiej skali nastąpi spowolnienie raportowanego wzrostu – te cyfry bezpośrednio zobaczymy w bilansie handlowym, zmianę PKB liczy się w cenach stałych, ale wpływ na raportowany wzrost nastąpi poprzez wzrost kosztów dla firm i spadek dyskrecjonalnych dochodów gospodarstw domowych.
Co więcej, to niejedyna ścieżka, jaką wyższe ceny paliw wpłyną na gospodarkę i rynki. Wzrost ceny ropy o ponad 40 proc. r./r. to nieuchronny wzrost inflacji. W Polsce ścieżka inflacji będzie z tego tytułu o 0,2–0,3 pkt proc. wyższa, ale to nie stanowi akurat tak dużego problemu – zostanie zamortyzowane wysoką dynamiką dochodów gospodarstw domowych i raczej nie zmieni to diametralnie zapatrywania większości w RPP na podwyżki stóp procentowych. Inaczej sytuacja wygląda w USA. Już w marcu inflacja PCE (w odróżnieniu od większości innych gospodarek to nie CPI stanowi cel dla banku centralnego) wzrosła powyżej 2 proc., ponieważ z rocznego wskaźnika wypadł efekt obniżki kosztów ochrony zdrowia, który miał charakter jednorazowy. Wzrost cen ropy w ostatnich tygodniach może sprawić, że w maju inflacja PCE może przekroczyć 2,5 proc. Oczywiście Fed zdaje sobie sprawę, że po części ten wzrost jest przejściowy i zapewne inflacja bazowa nie wzrośnie tak bardzo. Jednak warto przypomnieć, że już w marcu spora grupa członków FOMC widziała aż cztery podwyżki stóp procentowych i wyższa bieżąca inflacja może przekonać niezdecydowanych. Warto w tym kontekście przywołać rok 2008, kiedy skokowy wzrost cen ropy miał być niegroźny dla gospodarki, a jednak Fed podnosił stopy tuż przed upadkiem Lehman Brothers lub rok 2011, gdy EBC pod wodzę Tricheta podniósł stopy w odpowiedzi na wywołaną wzrostem cen ropy inflację, podczas gdy już tak naprawdę rozwijał się eurokryzys. Przy obecnej skali zadłużenia w globalnej gospodarce wzrost kosztu pieniądza może wywołać znacznie poważniejsze konsekwencje niż transfer kapitału pomiędzy importerami i eksporterami ropy.
Skoro wiemy, że wzrost cen ropy jest niebezpieczny, pozostaje pytanie, jak sytuacja może się dalej rozwinąć. Jest ona zderzeniem mocnego popytu z egzekwowaną z premedytacją przez OPEC strategią ograniczania podaży. Kartel ograniczył ją dużo bardziej, niż zapowiadał, głównie dlatego że przez kryzys załamaniu uległa produkcja w Wenezueli. Arabia Saudyjska mogłaby zamortyzować ten spadek, zwiększając podaż, ale sama ogranicza produkcję jeszcze bardziej, gdyż zależy jej na wywindowaniu ceny przed IPO Aramco. Produkcja w USA dynamicznie rośnie, ale to jest proces. Czy Trump jest w stanie wpłynąć na ceny ropy? Mógłby je obniżyć, przyjmując bardziej przyjazne stanowisko względem Iranu lub wspierając finansowo Wenezuelę, jednak to są mrzonki. Może próbować wywierać naciski na Arabię Saudyjską w ramach rozgrywki na Bliskim Wschodzie, ale jest mało prawdopodobne, aby był szczególnie efektywny. Ropa jest skrajnie wykupiona przez fundusze i to powinno ograniczać wzrost cen, ale na tym rynku umiarkowane zakłócenia potrafią wywołać istotny efekt cenowy. Ponieważ już obecne ceny mogą się odbić gospodarce i rynkom czkawką, inwestorzy powinni uważnie śledzić rozwój wydarzeń.