Ceny kawy w ostatnich miesiącach dołują w rezultacie świetnych zbiorów w Brazylii. Ale nie w Wenezueli. Tam według Bloomberga kubek kawy w stolicy kosztuje milion boliwarów, jednak niemal nikogo na nią nie stać. Historia gospodarcza Wenezueli ostatnich 20 lat jest tragiczna, ale warta przestudiowania przez inwestorów, polityków, wreszcie przez przeciętnego obywatela.
Wenezuela znana jest jako producent ropy, ale choć posiada potencjalnie największe złoża na świecie, jej wydobycie systematycznie spada i już tylko nieznacznie przekracza krajowe zapotrzebowanie, dodatkowo uszczuplając tak potrzebny napływ dewiz. Dlaczego zatem kraj, przy dość wysokich cenach surowca na świecie, nie zdecyduje się na zwiększenie produkcji? Bo nie jest w stanie. Wszechogarniający kryzys gospodarczy oznacza, że nie ma pieniędzy na inwestycje czy choćby na utrzymanie urządzeń w odpowiedniej kondycji. Pętla zaciska się na szyi wenezuelskiej gospodarki i na ten moment nie widać znikąd ratunku. Ale zacznijmy od początku.
Jest rok 1998, Hugo Chavez wygrywa wybory pod hasłem pobudzenia gospodarki, równego dostępu do jej owoców dla obywateli i zastąpienia skorumpowanych elit. Choć produkcja ropy właśnie osiąga w Wenezueli historyczne maksimum, gospodarka faktycznie lata świetności ma już za sobą. Według danych Fedu pod koniec lat 70. PKB na głowę w Wenezueli był pięciokrotnie wyższy niż w Korei Południowej i niemal tak samo wysoki jak w Grecji. Przez kolejnych 20 lat Korea dogoniła pod tym względem południowoamerykańską gospodarkę, lecz jak dobrze wiemy, ich drogi drastycznie się rozeszły. W Korei obywatele są ponaddwukrotnie bardziej majętni niż w 1998 r., podczas gdy w Wenezueli jakiekolwiek wiarygodne dane przestały być publikowane. Korea, pomimo pewnych azjatyckich udziwnień, mimo wszystko postawiła na przewagę technologiczną i konkurencyjność eksportu na globalnym rynku. Chavez nie musiał iść tą drogą, miał przecież wpływy z eksportu ropy. Jego ideą równości społecznej była kontrola płac i cen – przeciwieństwo mechanizmów rynkowych, które napędzały najbardziej dynamiczne gospodarki ostatnich dekad.
Początkowo wyglądało to dobrze, Chavez rozdawał programy socjalne na prawo i lewo, do tego stopnia, że obywatele otrzymywali sprowadzane z Chin lodówki. W odpowiedzi na strajk 18 tys. pracowników sektora paliwowego zastąpił ich ludźmi wiernymi partii bez zwracania uwagi na kwalifikacje. Wysokie ceny ropy do 2013 r. maskowały coraz większe zacofanie gospodarcze, jednak drastyczny spadek cen w połączeniu z koszmarną suszą z 2016 r. był potężnym katalizatorem nieuniknionego. Ponieważ władze nie dysponują rynkowymi mechanizmami stabilizowania gospodarki, a kraj na arenie międzynarodowej nie ma wielu bogatych sprzymierzeńców, obecny prezydent sięgnął po dobrze znaną w Polsce metodę radzenia sobie z kłopotami – dodruk pieniądza. W tym miejscu dochodzimy do kubka kawy za milion boliwarów. Jeszcze dwa lata temu kosztowała 450 boliwarów, dziś trzeba byłoby przynieść walizkę najbardziej popularnych banknotów o nominale 100 boliwarów. Ponieważ władze zaprzestały publikacji danych o inflacji, taka uproszczona miara cen oddaje jedynie skalę katastrofy gospodarczej.
Celem tego felietonu nie jest jednak pastwienie się nad Wenezuelczykami czy szukanie dla nich ratunku, lecz raczej naświetlenie, do czego może prowadzić skrajny populizm gospodarczy, którego niestety jest obecnie na świecie coraz więcej. Przykłady można by mnożyć.