Słyszałem ten epitet w różnych kontekstach. Określano nim kogoś, kto popisywał się kaleką angielszczyzną. Innym razem prostaka, który udawał światowca. Wreszcie osobę odzianą z rozpaczliwą elegancją lat minionych. Powiedzonko zrobiło karierę, chociaż mało kto wie, skąd pochodzi, co pierwotnie oznaczało, czy było uznawane za przezwisko, czy może za komplement.
Kołomyja, stolica Pokucia. Miasto Żydów, Ormian, Polaków, Rusinów (tak nazywano wtedy Ukraińców) pośród kolorowej Huculszczyzny. W 1879 r. w pobliskiej Słobodzie Ranguskiej trysnęła ropa. Napłynęły brytyjskie inwestycje. W mieście zbudowano rafinerię. I linię kolejową. Śladem kapitału przybyli brytyjscy inżynierowie. Nadciągnęły ich rodziny. Na Wyspy dotarły wieści o pięknej krainie nad Prutem i Czeremoszem. Rozwinęła się turystyka.
Białe getry
Zapewne jako Anglika z Kołomyi zapamiętano inżyniera z rafinerii, londyńskiego dandysa, który zadawał szyku, brodząc przez kałuże w białych getrach; wzmianki o takim znalazłem w literaturze. Albo wizytującego inwestycje dystyngowanie szykownego finansistę z City. Przekazy źródłowe informują, że przed wjazdem na kołomyjski rynek, gdzie odbywały się targi, Huculi myli koła swoich wozów. Ale też potwierdzają, że krajobraz miasta był błotny. Kiedy stacjonował tu arcyksiążę Karol Habsburg, wkrótce ostatni cesarz Austro-Węgier, jego małżonka Zyta (urodzona Bourbon-Parma) chadzała z koszykiem na targ, co upamiętnia wierszyk: „koń na rynku zrobił bzydko, nie patrz na to, moja Zytko". W takim entourage'u białe getry musiały kłuć w oczy.
„Anglikiem z Kołomyi" jest ktoś ubrany z elegancją przerastającą okoliczności.
Lecz w epoce wiktoriańskiej dżentelmeni ubierali się tak samo w ojczyźnie, w jej koloniach, w reszcie świata; w Westminsterze, Durbanie, Madrasie, na koniec w Kołomyi. Strojem dawali wyraz imperialnej dumie. W środku Afryki Stanley rozpoznał dr. Livingstone'a nie po kolorze skóry (biały mógł być Belgiem albo Niemcem), a po ubraniu od londyńskiego krawca.