Dziś, gdy mleko się wylało i staramy się zrozumieć mechanizm kolejnej „afery" finansowej, warto śledzić relacje ludzi, którzy zainwestowali i stracili. Z relacji bezpośrednich najłatwiej wyczytać motywacje i odkryć podstawy procesu inwestowania. Podstawy, bo tak naprawdę sam „proces" wydaje się banalnie prosty.
Dekadę po ostatnim kryzysie finansowym na rynku panuje inwestycyjna flauta. Długo utrzymujące się niskie stopy procentowe oraz kiepska kondycja giełdy rzutują na inne produkty dostępne inwestorom i nawet jeśli przynoszą jakiś zysk, nie jest on oszałamiający. Zarówno realnie, jak i nominalnie. Paradoksalnie inwestorzy przejmują się taką sytuacją bardziej niż w czasach, gdy odpowiednia inflacja „daje" zarobić kilka procent na lokacie. Bo wolą zarobić nominalnie „pewne" kilka procent niż realne, ale niepewne, kilkanaście.
Oczywiście można brutalnie powiedzieć, że każdy czas ma swoich naiwniaków. U nas w realiach wyższej inflacji bardziej przyciągała giełda, która jest inwestycyjnym rollercoasterem, ale wtedy nie mieliśmy jeszcze tego zbiorowego doświadczenia, które mówi, że na giełdę idzie się wtedy, gdy stopy są niskie. Teraz, gdy okazało się, że inni na całym świecie skorzystali z giełdy, aby odrobić straty sprzed dekady, nasza giełda pokazała kompletną słabość. I spycha nas w obszary inwestycji „bezpiecznych".
Paradoksów polskiego rynku finansowego można wskazywać dużo więcej, ale nie można się dziwić, że po ćwierćwieczu nauki na własnych błędach nadal mamy problem. Przede wszystkim z dywersyfikacją. Bez względu na to, czy dysponujemy większą czy mniejszą kwotą oszczędności, nie potrafimy ich podzielić na kupki i dla każdej z nich znaleźć inny cel inwestycyjny. Znam wiele osób, które decydują się w jednej chwili zainwestować prawie wszystkie wolne środki w akcje jednej spółki lub w obligacje jednego emitenta. I przypadek obligacji GetBacku pokazuje, że brak dywersyfikacji jest jedną z wielu przyczyn naszych finansowych porażek.
Ale nie oszukujmy się – dywersyfikacja jest trudniejsza. Wymaga większej wiedzy, stąd tytuł felietonu. Gdy wybieramy jeden produkt inwestycyjny, chętnie poddajemy się nonszalancji i manipulacjom sprzedawcy, bo słuchamy tylko jednego możliwego scenariusza. A gdybyśmy wysłuchali kilku doradców, każdego związanego z innym instrumentem finansowym? Już samo to poszerzyłoby nasze kompetencje, bo potrafilibyśmy skonfrontować różne „prawdy objawione". Może wtedy zrozumielibyśmy, co znaczy podzielić jedno ryzyko na kilka mniejszych?