Na początku porównanie domowego budżetu z państwowym wygląda całkiem zachęcająco. W obu mamy dochody i wydatki. Część dochodów przeznaczana jest na wydatki stałe, z których nie możemy zrezygnować, a część może być wykorzystana na inne cele.
Większość gospodarstw domowych ma także mniejsze lub większe zadłużenie. Jest ono regulowane z bieżących dochodów, podobnie jak w przypadku budżetu państwa. Oba twory także starają się inwestować – państwo np. w infrastrukturę, a Kowalski w edukację swoją lub swoich dzieci, nieruchomości czy udziały w prywatnych firmach. W większości przypadków zestawienie obu budżetów może być jednak niezwykle mylące, a nawet szkodliwe.
Nazwa ta sama, ale funkcja zupełnie inna
Podobieństwa między kasą państwa a kasą gospodarstwa domowego wyglądają zachęcająco w ustabilizowanej sytuacji gospodarczej. Diametralne różnice pojawiają się jednak przy spowolnieniu bądź recesji oraz w okresie boomu.
Utrata pracy czy nawet samo zwiększone jej ryzyko powoduje, że zaczynamy oglądać każdą wydawaną złotówkę. Pasa zaciskają również przedsiębiorstwa, które w obawie o zmniejszony popyt wstrzymują się z inwestycjami. W tym momencie rola budżetu państwa zaczyna być kluczowa.
Mimo mniejszych oczekiwanych dochodów polityka fiskalna nie powinna być zacieśniana, zwłaszcza gdy inflacja nie jest problemem, a w latach prosperity państwo nie wzięło na siebie zbyt dużo zobowiązań. Wtedy przy wsparciu banku centralnego, który obniża stopy procentowe, wyjście z cyklicznego spowolnienia powinno być stosunkowo łagodne, a koszty społeczne, np. w postaci wyższego bezrobocia, pozostaną ograniczone. Ta niezwykle ważna stabilizacyjna rola budżetu jest niemożliwa do zastąpienia przez gospodarstwa domowe. Sytuacja jednak znacznie się komplikuje, jeśli w okresie boomu gospodarczego włodarze uwierzyli, że będzie on trwać wiecznie.