Budżet państwa jak budżet Kowalskiego?

Zaciskamy pasa, popuszczamy pasa... Ile razy słyszeliśmy podobne stwierdzenia dotyczące budżetu państwa. Od razu kojarzą nam się one również z perspektywą ograniczenia lub zwiększenia wydatków naszego gospodarstwa domowego. Czy jednak kwestie fiskalne kraju można łatwo przełożyć na relację dochodów i wydatków rodziny?

Publikacja: 21.09.2018 05:46

Marcin Lipka główny ekonomista, Cinkciarz.pl

Marcin Lipka główny ekonomista, Cinkciarz.pl

Foto: materiały prasowe

Na początku porównanie domowego budżetu z państwowym wygląda całkiem zachęcająco. W obu mamy dochody i wydatki. Część dochodów przeznaczana jest na wydatki stałe, z których nie możemy zrezygnować, a część może być wykorzystana na inne cele.

Większość gospodarstw domowych ma także mniejsze lub większe zadłużenie. Jest ono regulowane z bieżących dochodów, podobnie jak w przypadku budżetu państwa. Oba twory także starają się inwestować – państwo np. w infrastrukturę, a Kowalski w edukację swoją lub swoich dzieci, nieruchomości czy udziały w prywatnych firmach. W większości przypadków zestawienie obu budżetów może być jednak niezwykle mylące, a nawet szkodliwe.

Nazwa ta sama, ale funkcja zupełnie inna

Podobieństwa między kasą państwa a kasą gospodarstwa domowego wyglądają zachęcająco w ustabilizowanej sytuacji gospodarczej. Diametralne różnice pojawiają się jednak przy spowolnieniu bądź recesji oraz w okresie boomu.

Utrata pracy czy nawet samo zwiększone jej ryzyko powoduje, że zaczynamy oglądać każdą wydawaną złotówkę. Pasa zaciskają również przedsiębiorstwa, które w obawie o zmniejszony popyt wstrzymują się z inwestycjami. W tym momencie rola budżetu państwa zaczyna być kluczowa.

Mimo mniejszych oczekiwanych dochodów polityka fiskalna nie powinna być zacieśniana, zwłaszcza gdy inflacja nie jest problemem, a w latach prosperity państwo nie wzięło na siebie zbyt dużo zobowiązań. Wtedy przy wsparciu banku centralnego, który obniża stopy procentowe, wyjście z cyklicznego spowolnienia powinno być stosunkowo łagodne, a koszty społeczne, np. w postaci wyższego bezrobocia, pozostaną ograniczone. Ta niezwykle ważna stabilizacyjna rola budżetu jest niemożliwa do zastąpienia przez gospodarstwa domowe. Sytuacja jednak znacznie się komplikuje, jeśli w okresie boomu gospodarczego włodarze uwierzyli, że będzie on trwać wiecznie.

Najpierw euforia, a potem depresja

Mijająca w tym miesiącu 10. rocznica wybuchu globalnego kryzysu finansowego każe przypomnieć, że szybki wzrost gospodarczy może się załamać praktycznie z dnia na dzień. Zachowanie krajów przed i po kryzysie pokazuje również, że nieodpowiedzialne działanie ma wieloletnie konsekwencje.

W tym kontekście wcale nie trzeba wymieniać skrajnego przypadku, jakim jest Grecja. W Hiszpanii w latach 90. uwierzono, że każda inwestycja infrastrukturalna jest dobra. Według danych Eurostatu w latach 1994–2009 sieć autostrad zwiększyła się z 6,5 tys. km (nieco ponad połowa tego co w Niemczech) do 14 tys. (o 1 tys. km więcej niż u naszego zachodniego sąsiada). Później nawet nie było pieniędzy na ich utrzymanie, a czasowo w celu stymulowania oszczędności ograniczono na nich prędkość.

Zachłyśnięcie się dobrobytem i siłą państwa dobrze było widać w Brazylii, gdzie okres prosperity zakończyły spadki cen metali przemysłowych i surowców rolnych. Rozrośnięte przez zbyt hojne wydatki socjalne i emerytalne państwo stoczyło się w recesję, z której do tej pory nie może się wykaraskać.

Najbardziej aktualnym przykładem jest Turcja, gdzie poza kwestiami geopolitycznymi inwestycje infrastrukturalne na setki miliardów dolarów (największe na świecie lotnisko, nowa sieć dróg, spektakularne mosty i tunele) napompowały wzrost PKB do absurdalnych rozmiarów (7,4 proc. w 2017 r.), a teraz kraj stanął nad przepaścią recesji, olbrzymiego kryzysu walutowego, sięgającej 20 proc. inflacji i całkowitej utraty zaufania zarówno zagranicznych, jak i krajowych przedsiębiorstw.

A co z budżetem w okresie prosperity?

Wracając do naszego tytułowego budżetu, należy zwrócić uwagę, że podobnie jak w okresie dekoniunktury również w czasach gospodarczej hossy podejście do finansów publicznych powinno być inne niż do finansów gospodarstwa domowego.

Przede wszystkim wynika to z faktu, że trudno jest zarządzać milionami budżetów i dobra koniunktura praktycznie zawsze będzie powodować zwiększoną konsumpcję (co samo w sobie nie jest złe) i mniej bądź bardziej trafne inwestycje.

Państwo w tym czasie powinno jednak w sposób systemowy budować poduszkę bezpieczeństwa na gorsze czasy. Inwestycje powinny być prowadzone ostrożnie, a symulacja wpływów w kolejnych latach musi być niezwykle konserwatywna, a nie zakładać jedynie ekstrapolację trendów z ostatniego okresu. Dodatkowe zobowiązania (socjalne, emerytalne, infrastrukturalne) powinny być zaciągane z tą samą, jeśli nie większą, rozwagą niż w okresie dekoniunktury.

Nieprzestrzeganie tych kilku podstawowych zasada i zbyt optymistyczne założenia będą skutkować dramatycznym wzrostem zadłużenia w okresie dekoniunktury oraz zwiększeniem kosztów finansowania i ograniczeniem możliwości stymulacji fiskalnej podczas spowolnienia. Nawoływanie wtedy do zaciskania pasa będzie tożsame z płaczem nad rozlanym mlekiem.

Marcin Lipka główny ekonomista, cinkciarz.pl

Felietony
Trudne relacje
Felietony
Zmiana perspektyw polityki Fedu
Felietony
Pracowita majówka polska
Felietony
Starożytne wskazówki dla współczesnych
Materiał Promocyjny
Co czeka zarządców budynków w regulacjach elektromobilności?
Felietony
Ile odliczać?
Felietony
Zbieranie danych do ESRS-ów