Mieszkało się wyśmienicie, ale dokuczał brak baru, gdzie można by było dokonać podsumowania dnia. Z konieczności wybraliśmy spacer. Z pobliskiego hotelu dobiegły dźwięki muzyki w stylu krakowskiego Boba Jazz Band: popularne standardy taneczne w efektownej jazzowej oprawie. Weszliśmy – i w tany! Nie zwróciliśmy uwagi, że zasłuchana publiczność karnie tkwi przy stolikach. Wezwano menedżera. Ten grzecznie zwrócił się do nas, byśmy zeszli z parkietu. Tu się nie tańczy, powiedział. Występują nie grajkowie, lecz artyści. Pląsy przy takiej muzyce to profanacja sztuki!
Co komu wolno?
Wtedy pojawił się Brad. Był gospodarzem naszej wizyty, organizował spotkania w goszczącej nas korporacji. Wychodził z siebie, by wszystko biegło gładko. Nigdy nie wyjaśnił, co sprowadziło go o północy w tamte progi. Uprzejmie pouczył menedżera, że roztańczona gromadka to goście jego firmy, do której należy hotel (i, chyba, całe miasto). Że tam, skąd pochodzimy, do tańca grywają zespoły, o jakich Ohio nie śniło. Przeto oświadcza, że tańczyć możemy. A później zaprasza na drinka.
Brad nie był młodzieńcem z działu PR. Zajmował wysokie stanowisko. Najwyraźniej nie oszczędzał się. To, co robił, jak robił, wykraczało ponad konwencjonalną uprzejmość. Napisałem do niego już z Krakowa: byłeś dla nas miły, doceniam. Odpisał, że spotkanie z nami przyniosło mu satysfakcję. Oraz że
związany z firmą od ponad dwudziestu lat pokłada w niej poczucie dumy i własności.
Dlatego lubi prezentować firmę, jej dorobek i plany na przyszłość oraz niewątpliwe dokonania dla dobra publicznego.