Wszystko kiedyś się kończy, nawet najdłuższy cykl koniunkturalny. Ten według NBER w USA trwa już dziesiąty rok i ma szansę stać się najdłuższym w analizowanej od 1854 roku historii. Jednak jednocześnie obecnie widać na horyzoncie najwięcej ciemnych chmur, przynajmniej od europejskiego kryzysu zadłużenia z lat 2011–2012. Trzy największe to zmiany w polityce pieniężnej, konflikty handlowe oraz ceny ropy.
Jednym z podstawowych celów polityki pieniężnej jest unikanie recesji. Choć zazwyczaj oficjalnym celem banku centralnego jest dany poziom inflacji, jeśli wejdziemy w jego głąb, zrozumiemy, że tak naprawdę idealnym scenariuszem dla każdego niezależnego banku centralnego jest niekończący się płaski cykl koniunkturalny, w którym inflacja zasadniczo nieustannie byłaby w celu, ewentualnie krótkotrwale wytrącana przez czynniki podażowe. Jednak w przeszłości to właśnie banki centralne bardzo często wpędzały gospodarki w recesje, nadmiernie zmieniając parametry polityki. Przykładem jest choćby antyinflacyjna polityka Paula Volckera, który wywołał bolesną recesję na początku lat 80. Wydawałoby się, że teraz nie ma takiego zagrożenia – stopy w USA wynoszą nieco ponad 2 proc., a nie 15 proc. jak za czasów Volckera. Jednak zmiana jest i tak bardzo duża, bo punkt startowy był zupełnie inny. Po pierwsze nigdy wcześniej banki centralne na świecie nie prowadziły tak ekspansywnej polityki przez tak długi okres. W Europie i Japonii stopy procentowe sprowadzono do ujemnego poziomu, w USA co prawda były one „jedynie" zerowe, ale nie oddaje to w pełni skali ekspansji. W każdym przypadku była ona bowiem wspierana przez luzowanie ilościowe, które było ekwiwalentem obniżenia stóp o dalszych kilka punktów procentowych. Teraz to się zmienia, nawet jeśli nie ze względu na boom gospodarczy to na świadomość bankierów, że trzeba przygotować sobie przestrzeń do ruchu na wypadek kolejnego kryzysu. Od początku 2009 roku Fed, EBC i Bank Japonii wpompowały w globalną gospodarkę łącznie 9,3 biliona dolarów. Teraz ten strumień będzie zawracać – już we wrześniu te banki łącznie ściągnęły z rynku ok. 23 mld dolarów (czy zatem październikowa słabość giełd nie jest przypadkowa?), a z końcem roku EBC ma definitywnie zakończyć proces luzowania ilościowego. Oznacza to, że w przyszłym roku taka sytuacja jak we wrześniu będzie standardem. To oczywiście nie będzie korzystne dla gospodarki, szczególnie jeśli jednocześnie będą rosnąć nominalne stopy procentowe, a w USA wygaśnie efekt cięć podatkowych. Jako ciekawostkę można tu przytoczyć fakt, że po raz ostatni, gdy w USA mieliśmy najwyższe stopy w gronie rynków rozwiniętych globalna gospodarka była tuż przed krachem spółek technologicznych.
Drugim zagrożeniem jest dezintegracja światowego wzrostu w wyniku konfliktów handlowych. Temat odmieniony w mediach przez wszystkie przypadki, co nie oznacza, że mniej aktualny. Wydaje się, że celem administracji Trumpa jest nie tylko uzyskanie lepszych warunków porozumień handlowych, ale też ograniczenie potencjału rozwoju Chin, który mógłby w pewnym momencie zagrozić USA militarnie. Chiny rozwijają się nadal w tempie ponad 6 proc., ale ten wzrost zniżkuje, a za nim stoi bomba w postaci gigantycznego zadłużenia sektora prywatnego. Nawet bez konfliktu z USA czekałyby je wyzwania, a tak istnieje ryzyko szokowego spowolnienia. Pekin zdaje sobie sprawę z zagrożenia i już teraz zdecydował się wprowadzić w 2019 roku ulgi podatkowe. Jednak czy to wystarczy? Wydaje się, że Chiny nie są już w stanie pobudzić gospodarki tak jak w 2009 czy 2016 roku. Tymczasem są odpowiedzialne za ok. 1/3 światowego wzrostu, 4-krotnie więcej niż strefa euro, która swoją drogą ucierpiałaby na spadku zamówień eksportowych. Napięcia handlowe nie ograniczają się jedynie do Chin, rośnie niepewność związana z brexitem, komplikuje się sytuacja na Bliskim Wschodzie. Tutaj płynnie przechodzimy do trzeciego zagrożenia, jakim są ceny ropy naftowej.
Cena ropy nie jest powszechnie postrzegana jako zagrożenie, bo w ujęciu dolarowym jest nadal sporo poniżej poziomów z lat 2011–2014, nie mówiąc już o szczycie z 2008 roku. Jednak łatwo zapomnieć, że w tamtych okresach dolar był słaby, teraz w przeliczeniu na inne waluty ropa jest już bardzo droga, a do tego niebezpieczna jest skala wzrostu jej ceny. Baryłka gatunku Brent średnio w 2017 roku kosztowała 60 dolarów, teraz jest to 80 dolarów. Tak się składa, że większość gospodarek kreujących światowy wzrost jest jej importerem netto, dla których ta podwyżka kreuje konkretne koszty: po 0,6 pkt proc. PKB dla UE, Chin i Japonii, 1,7 dla Korei i 2,1 dla Indii.
Skłaniałbym się do poglądu, że każde z tych zagrożeń oddzielnie to zbyt mało, aby wykoleić globalną gospodarkę. Ale jestem sobie w stanie wyobrazić, że zdeterminowany Fed, eskalacja barier handlowych w relacji z Chinami, przedłużająca się niepewność, co do stosunków z Wielką Brytanią i dalszy wzrost cen ropy to już będzie zbyt dużo. W każdym razie, warto zapiąć pasy.