Zaczął się nowy rok. Rok wielu symbolicznych rocznic, w tym m.in. 30-lecia zmian ustrojowych w naszym kraju, 20-lecia członkostwa Polski w NATO, 15-lecia przystąpienia do Unii Europejskiej. W dużej mierze to właśnie na tej triadzie zasadzały się fundamenty rozwoju Polski w minionych 30 latach oraz jej funkcjonowanie w świecie. Nie da się jednak ukryć, że te fundamenty są dziś poważnie nadwerężone. Obrany w latach 90. minionego wieku model liberalnej demokracji został przez część społeczeństwa w ostatnich latach zakwestionowany. Unia Europejska po dziesięcioleciach ekspansji będzie (prawdopodobnie) w 2019 r. świadkiem wyjścia jednego z krajów, a majowe wybory do Parlamentu Europejskiego mogą znacząco wzmocnić frakcję tych, którzy w mniej lub bardziej otwarty sposób podważają sens dalszego istnienia UE. W kontekście NATO rosną obawy, że coraz bardziej „luźny" stosunek do tego paktu jego kluczowego członka – USA – może doprowadzić do erozji całego systemu bezpieczeństwa w świecie, w tym w Europie.
W tej sytuacji rodzi się pytanie o to, czy jako kraj powinniśmy się starać położyć nowy fundament pod funkcjonowanie w nadchodzących dziesięcioleciach, czy też może poszukiwać sposobu wzmocnienia obecnych fundamentów. Jeśli mielibyśmy kłaść nowy fundament, to naturalne staje się z kolei pytanie o to, co miałoby go stanowić.
W kontekście polityki społeczno-gospodarczej dla niektórych taką alternatywą wydaje się być narastający powszechnie etatyzm. Jednak czy na dłuższą metę może on zdać egzamin? Trudno znaleźć jakieś racjonalne argumenty za taką tezą. Nasze własne doświadczenia epoki socjalizmu i wcześniejszych wysiłków modernizacyjnych wskazują jednoznacznie, że to ślepa droga. Wbrew twierdzeniom niektórych także sukces Chin – oparty w dużej mierze na etatyzmie – nie stanowi dowodu na to, że jest to dla nas realna alternatywa. Inne są u nas uwarunkowania społeczno-kulturowe, gospodarka jest otwarta (nie da się, jak miało to miejsce przez dziesięciolecia w Chinach, regulacyjnie ograniczyć konkurencji), a poza tym obecne tempo postępu technologicznego jest zbyt wysokie, by zbiurokratyzowane struktury mogły skutecznie kierować procesem innowacyjności (będącym dziś kluczem do globalnego sukcesu). Na dłuższą metę etatyzm uruchamia mechanizmy samodestrukcji gospodarki. Są one pochodną nepotyzmu, presji na nieuzasadnione renty czy też regulacyjnego (lub quasi-regulacyjnego) dążenia do ochrony lub uprzywilejowania pozycji państwowych firm i instytucji. Makroekonomiczną konsekwencją tych procesów jest stopniowa utrata międzynarodowej konkurencyjności gospodarki, narastanie deficytów, pojawienie się kryzysów i marginalizacja.
Drugi fundament – członkostwo w Unii Europejskiej – nie ma realnej alternatywy z bardzo prozaicznego powodu: naszej lokalizacji geograficznej. W konsekwencji nasz kraj gospodarczo zawsze będzie grawitował w kierunku najbardziej naturalnych dla niego rynków zachodnioeuropejskich. Warto przy tym przypomnieć, że UE to jeden z dwóch (obok USA) największych rynków konsumenckich w świecie (o wartości ok. 12 bilionów euro, 23 proc. globalnej konsumpcji), więc nie bez powodu jest tam kierowane 80 proc. naszego eksportu. O znaczeniu UE dla naszej gospodarki decyduje nie tylko potencjał tego rynku, ale także brak formalnych barier (cła, instrumenty pozataryfowe, jednolite zasady i procedury) w dostępie do niego, wynikające właśnie z członkostwa w Unii.
Także w kontekście obronności brak jest realnych alternatyw dla NATO, zarówno w zakresie potencjału militarnego, jak i zdolności operacyjnych.