Ostatnie tygodnie stycznia obfitowały w wydarzenia, które miały duży wpływ na zachowanie rynków finansowych. Rozpoczynał się sezon publikacji raportów kwartalnych amerykańskich spółek. Oczekiwania były tam tak bardzo zaniżone, że ich pokonanie było dziecinnie łatwe. Nic dziwnego, że ten okres nie był dla niedźwiedzi pomyślny. Można wręcz powiedzieć, że obóz ten został przez byki zmiażdżony. Po fatalnym grudniu styczeń okazał się być najlepszym od 1987 r.
Nie tylko jednak wynikami kwartalnymi spółek żyli inwestorzy. Dla Amerykanów, ale nie tylko dla Amerykanów, bo ta sprawa ma znaczenie dla całego globu, ważne było to, że rozpoczynała się druga faza rozmów handlowych USA–Chiny.
Jako wstęp do tych rozmów można było potraktować to, że Departament Sprawiedliwości wniósł do sądów dwa oskarżenia przeciwko Huawei (łamanie sankcji przeciwko Iranowi w 2012 r. i kradzież technologii amerykańskiej spółki T-Mobile US). Kiepski to był wstęp, ale zneutralizował złe wrażenie sekretarz skarbu Steven Mnuchin, mówiąc, że spodziewa się „znaczącego" postępu, mimo że obie strony zderzą się ze „skomplikowanymi sprawami". Po zakończeniu tych rozmów Donald Trump powiedział, że posuwają się one we właściwym kierunku, ale dopóki nie spotka się z Xi Jinpingiem, prezydentem Chin, to żadna umowa nie będzie ostateczna.
Trwające rozmowy i nadzieje z nimi związane w sposób oczywisty pomagały posiadaczom akcji. Rynki żyją przede wszystkim tym, co może się wydarzyć, czyli nadziejami, a mało kto chce być bez akcji, jeśli USA i Chiny rzeczywiście podpiszą umowę handlową. Wchodzimy teraz w okres kluczowy dla tej sprawy. Jeśli bowiem do końca lutego umowa nie powstanie, to teoretycznie USA nałożą 25-proc. cła na cały import z Chin, czym rozpoczną prawdziwą wojnę handlową.
Mam jednak wrażenie, że co prawda umowa nie zostanie zawarta, ale termin wprowadzenia w życie ceł znowu zostanie przesunięty (o kolejne 90 dni?), co pozwoli giełdowym graczom nadal dyskontować ewentualne zawarcie umowy. I tak ta sprawa, zamiast szkodzić, może pomagać rynkowi akcji.