Lata 40. ubiegłego wieku to okres narodzin bebopu, którego ojcami byli Monk, Bird oraz Dizzy. Piano, saks oraz trumpet wspierane przez perkusję w rękach mistrzów jazzu tworzyły muzyczną scenę, na której jednak nie wszyscy się odnajdowali.
Początkowe rytmy odbiegały od przyjętych kanonów, według których przez wiele lat grywano we wschodnich klubach Ameryki Północnej. Jednakże nowo przyjęte standardy dosyć szybko znalazły uznanie wśród młodych adeptów muzyki, wśród których pojawił się nieopierzony Miles Davis. Pochodzący z okolic St. Louis czarnoskóry potomek szanowanego i majętnego lekarza ukierunkował swoje życie pod wodzą Parkera, dzięki któremu odnalazł w jazzie wszystko to, co najlepsze, ale także pochłonął wszelkie inne toksyczne pozostałości towarzyszące grawerowaniu nut. Wydobywająca się z trąbek oraz saksofonów muzyka miała narkotyczne zabarwienie i nie chodzi tylko o to, że wprowadzała słuchaczy w bebopowy trans, lecz też o to, że powstawała podczas heroinowych sesji. Rzadko się zdarzało, aby Bird czy Miles grali bez wcześniejszej pompy, wielu koncertów zaś (a raczej szalonych aranżacji i pojedynków w niewielkich harlemowskich budach) po prostu muzycy nie pamiętali – tak byli naćpani. O ile w Nowym Jorku nikomu to nie przeszkadzało, o tyle po drugiej stronie USA, czyli np. w Los Angeles, był już z tym wielki problem. Ten fakt tłumaczy nierówny rozwój bebopu w latach 40., gdyż w obawie przed aresztowaniami na zachodzie kraju czarnoskórych muzyków wielu artystów minimalizowało swoje trasy koncertowe w stronę LA. Mnóstwo utworów granych w nowojorskich klubach nigdy nie wypłynęło na światło dzienne ze względu na fakt, iż w tamtym okresie płyty nagrywano w standardzie 78, co ograniczało grane kawałki do kilku minut na stronę.
Dopiero na przełomie lat 40. i 50. pojawiła się nowa technologia (mikrorowkowanie), dzięki której na czarnej płycie (już w standardzie 33,3) mogły zostać zapisane utwory nawet 20-minutowe. Niestety obowiązujące wówczas prawo zabraniało nagrywania utworów, które nie były puszczane w radiu, przez co kawał dobrej muzy nie ujrzał światła dziennego i pozostał na zawsze pomiędzy ścianami klubów przy 52 Ulicy w Nowym Jorku.
Obecnie brakuje takich miejsc jak Three Deuces czy Mintons Playhouse, w których każdego dnia można było posłuchać wirtuozów jazzu. Na szczęście dzisiaj mamy elektroniczny dostęp do spuścizny mistrzów i wprawdzie nie jest nam dane na własne uszy posłuchać muzyki prosto z trąbki Dizziego, to jednak mamy olbrzymią możliwość cofnięcia się w czasie o lat 60–70 dzięki winylowym płytom, krążkom CD czy też cyfrowym FLACom.
Utwór „Milestones" z 1947 r. skomponowany przez Davisa i nagrany razem z genialnym perkusistą Maxem Roachem, tenorzystą Parkerem, klawiszowcem Lewisem i kontrabasistą Boydem zachwyca po tylu dekadach i wynosi na zupełnie inny poziom doznań. Świadomość tego, że stworzył go wówczas 21-letni młodzieniec, dodatkowo wzmacnia brzmienie, a słuchanie wprowadza w trans, po zakończeniu którego pojawia się głód kolejnych partii jazzu.