Już dziś bowiem wiemy, że tegoroczna kampania wyborcza będzie jedną z najbardziej hojnych dla elektoratu w dziejach naszej demokracji – choć wybory do parlamentu dopiero jesienią, to licytacja ugrupowań politycznych na obietnice trwa w najlepsze już od kilku miesięcy. Nim pójdziemy do urn wyborczych, uda się z pewnością jeszcze wiele obiecać, a w części pewnie nawet zrealizować.
Z pewnością wpływ na hojność polityków miała dobra ostatnimi czasy koniunktura. Wzrost gospodarczy na poziomie 4–5 proc. dodaje odwagi – w takich warunkach budżet łatwiej się „spina", łatwiej więc kreuje się nowe wydatki. Taka perspektywa pomija jednak kilka istotnych faktów.
Po pierwsze, od strony podaży relatywnie silny wzrost gospodarczy, jaki mieliśmy w ostatnich latach, był możliwy dzięki wykorzystaniu ostatnich dostępnych rezerw (spadek stopy bezrobocia – obecnie jest ona jedną z najniższych w UE) i zwiększeniu zaangażowania zasobów obcych (import pracowników z Ukrainy, ale ich napływ w ostatnim czasie wyhamował). „Normalny" wzrost jest u nas szacowany na 3–3,5 proc., a i ten poziom wymaga wzrostu zasobów kapitałowych – aktywów wytwórczych w postaci budynków, maszyn, środków transportu itd. Tymczasem o procesach inwestycyjnych w polskiej gospodarce zbyt wiele dobrego powiedzieć się nie da. Od 2015 r. stopa inwestycji (ich relacja do PKB) spadała, by w 2017 r. osiągnąć najniższy poziom od 11 lat. Szczególnie martwi niski poziom najbardziej istotnych dla gospodarki nakładów inwestycyjnych firm – w 2017 r. ich relacja do PKB spadła poniżej 10 proc. przy ponad 12 proc. w „starej" UE i średnio ponad 14 proc. w unijnych krajach naszego regionu. W 2018 r. było tylko nieco lepiej, a wiele wskazuje na to, że także bieżący rok nie przyniesie inwestycyjnego przełomu. W sytuacji pojawiających się ograniczeń podaży napędzany przez wydatki socjalne konsumpcyjny boom będzie w coraz mniejszym stopniu rodził korzyści dla gospodarki – coraz większa część popytu na towary zaspokajana będzie przez import, a w przypadku lokalnych ze swej natury usług wyższy popyt przekładał się będzie w coraz większym stopniu na ich wyższe ceny, a nie na wolumeny.
Druga istotna kwestia jest związana z wysoką wrażliwością naszych finansów publicznych na stan koniunktury. Swego czasu opisywałem to zjawisko na przykładzie porównania do dziurawego dachu („Przeciekający dach", „Parkiet" z 24.07.2013). Gdy świeci słońce – panuje dobra koniunktura – fakt, że dach jest dziurawy, specjalnie nie przeszkadza. Inaczej jest jednak, gdy zaczyna padać deszcz – koniunktura się pogarsza – wówczas dziury w dachu dają o sobie znać. Ostatnie lata słonecznej pogody zostały wprawdzie wykorzystane na to, by część dziur załatać (poprawa ściągalności podatków), ale silny wzrost sztywnych wydatków socjalnych to jak wybijanie wielu nowych.
Po trzecie wreszcie, polityka społeczno-gospodarcza to polityka wyborów. Jeśli politycy koncentrują się na kwestiach socjalnych, to siłą rzeczy nierozwiązane pozostają ważne kwestie rozwoju. Zmiany w tak ważnych obszarach jak chociażby niedoinwestowana służba zdrowia, armia, bezpieczeństwo wewnętrzne itd. przypominają w tej sytuacji raczej mieszanie gorzkiej herbaty niż dodawanie do niej cukru.