Już za kilka tygodni część spółek będzie aktualizować składy rad nadzorczych i komitetów audytu. Wiemy, że rady i komitety powinny był właściwie skomponowane, aby zapewniać odpowiednio profesjonalne i szerokie spojrzenie poprzez skład dobrany odpowiednio do realizacji obowiązków w danej spółce. Przy czym o ile wiele z wymogów zdefiniowanych jest bardzo ogólnie, o tyle jeden – bardzo precyzyjnie, ale bardzo błędnie.
Oczywiście ten najbardziej sztywny i najdokładniej zdefiniowany wymóg dotyczy konieczności powołania do składu komitetu audytu większości członków niezależnych. Definicja niezależności jest bardzo obszerna – jej sformułowanie wymagało aż 4226 znaków (dla porównania ten felieton to 4593 znaki). Pozornie wszystko jest tam bardzo dokładnie ujęte, choć w praktyce wciąż pojawiają się wątpliwości, co jest zresztą oczywiste, bo im dłuższa definicja, tym więcej interpretacja wymaga elementów.
Ja mam jednak zupełnie inną, daleko głębszą, wątpliwość w tym zakresie, a mianowicie, czy określenie niezależności definiuje niezależność? Jeśli przeanalizujemy poszczególne komponenty definicji, to odnajdziemy aż 13 rodzajów zakazu powiązania z samą spółką (poza faktem pełnienia obowiązków w ramach rady nadzorczej/komitetu audytu) lub biegłym rewidentem. I ani jednego wątku dotyczącego niezależności.
Jeśli byłbym Złym Wiodącym Akcjonariuszem Zwykłej Spółki SA, to mógłbym bez problemu znaleźć osobę formalnie ze spółką niepowiązaną, czyli w teorii spełniającą ustawowe przesłanki niezależności, ale w praktyce w pełni ode mnie zależną. Najlepszym kandydatem byłby bezrobotny, nie zaangażowany wcześniej na rynku kapitałowym, a jeśli w ogóle nie miałby żadnej historii w biznesie, to stałby się kandydatem wprost idealnym, bo nie byłoby podejrzeń o jakiekolwiek powiązania ze spółką. Ale jeśli dla takiej osoby wynagrodzenie za zasiadanie (taka kwalifikacja zaangażowania wydaje się tu szczególne adekwatna) w radzie nadzorczej byłoby jedynym źródłem dochodu, to przecież byłaby ona w pełni zależna od kaprysów Złego Wiodącego Akcjonariusza i gotowa byłaby przegłosować dla niego dowolne uchwały (zwłaszcza że brak powiązań z biznesem i rynkiem kapitałowym jednocześnie impregnuje na wiedzę i wyobraźnię dotyczącą ewentualnych konsekwencji).
Skoro już sobie ponarzekałem, to warto się zastanowić, czy da się w ogóle zdefiniować niezależność, a jeśli tak, to jakie elementy taka definicja powinna obejmować. W kwestiach formalnych możliwe jest uregulowanie zasad powoływania i odwoływania niezależnego członka, ale dużo poważniejsze będą indywidualne kwestie finansowe i mentalne, których nie da się zadekretować ustawą. Otóż ja czuję się niezależny na danym stanowisku, jeśli bez istotnych konsekwencji finansowych i bez dużego żalu mógłbym z niego zrezygnować. Co to oznacza w praktyce?