Zapewne wielu z nas, inwestorów, analityków czy też miłośników fizyki kwantowej podbarwionej nutami jazzu, uśmiecha się na myśl o szkolnych czasach. Kadr ze wspomnieniami o karnym staniu w kącie, czy też z lekkim niedowładem dłoni z odciśniętą skalą od linijki, stanowi obecnie źródło endorfin. Banan na twarzy pojawia się nawet wtedy, kiedy z najgłębszych, zawiązanych na 101 sposobów i na dobre zacementowanych zakamarków mózgu przywracane są nazwiska legendarnych belfrów uprzykrzających nam młodość. Przepełnione boiska, dyskoteki klasowe doświetlane słońcem czy też smak zapakowanej w foliowy woreczek oranżady z czterogwiazdkowego sklepiku szkolnego stanowiło dopełnienie procesu edukacji prawie każdego ucznia z podstawówki. Owszem, zdarzały się i te mniej przyjemne chwile, kiedy to w dzienniczku lądował podpis o podobnym zabarwieniu, co późniejszy odcień ucha po powrocie do domu, jednakże i ta nadopiekuńczość rodzica bywała uzasadniona. W końcu nauka i szkoła były najważniejsze.
Ostatnie miesiące sprawiły, że wielu rodziców wróciło myślami do czasów, w których dystans międzyludzki wynosił grubo poniżej 1,5 m. A wszystko to za sprawą „zdalnego nauczania", które tak naprawdę jest czysto stacjonarne. I bynajmniej nie wynika to z faktu, że pidżama wyparła mundurek szkolny, zaś oceny z WF-u wystawiane są na podstawie testu o kwadraturze piłeczki. Mianowicie kluczowym elementem obecnego procesu edukacji stał się rodzic, któremu narzucono funkcję niezastąpionego woźnego, srogiego nauczyciela, opiekuńczej pielęgniarki czy też antypatii ze starszej klasy. Codzienna kindersztuba, której niejeden szeregowy mógłby nie sprostać, przekazywana werbalnie mimo szczękościsku ojca, wypełnia miejsce po osobie, która do tej pory dbała o bezpieczeństwo dzieciaków na poligonie zwanym szatnią. Zasłane łóżko, czyste ząbki, pełen brzuszek czy też porządek na biurku, jak i na głowie, bez rodzicielskiej przypominajki – prawie każdy maluch od razu by poległ. I tutaj, ze strony kilkuletniego domownika, mogłaby przydać się riposta, jaką Einstein niegdyś spuentował („Jeżeli zabałaganione biurko jest oznaką zabałaganionego umysłu, oznaką czego jest puste biurko?"), ale na nasze szczęście jedynym łącznikiem dziesięciolatka z Einsteinem pozostaje fryc.
O ile funkcja domowego woźnego jest w miarę intuicyjna i nie wymaga nowych umiejętności od rodzica, o tyle wcielenie się w rolę nauczyciela jest już równie wyczerpujące, co proces filtrujący covidowy patogen przez bawełniane maseczki. Na pierwszy rzut oka niby wszystko OK, ale tak naprawdę skutek żaden. I nie chodzi tu wcale o fakt, że rodzic nigdy nie był i nie będzie skutecznym autorytetem w procesie edukacji. Problemem jest interdyscyplinarność, jakiej musimy my starzy nabyć w przyspieszonym tempie. Błyskawiczne przestudiowanie materiałów szkolnych czwartoklasisty sprawia niemały mętlik w głowie. Ułamki niewłaściwe przeplatają się z układem pokarmowym, o którym jeden z naszych wieszczy prawił wieków parę, kiedy to plastycznie, jak i muzycznie chwalił się posiadanymi umiejętnościami podczas gimnastycznych przerw. I nie byłoby z tym problemu, gdyby nie fakt, że podczas obecnego wspomagania edukacyjnego naszych dzieci brakuje prostych, przejrzystych i sprawiedliwych zasad postępowania dla rodziców. Dotarcie do treści zadania, jakim jest klasyczna praca domowa, czasami bywa trudniejsze niż zatankowanie tesli etyliną.
Z jednej strony chmura, z drugiej elektroniczny dziennik, z trzeciej Teams, a z czwartej komunikator, nie wspominając o takich źródłach informacji jak maile, esemesy czy fizyczne notatki robione podczas zajęć. Nawet wymęczony Windowsem informatyk miałby problemy z bieżącym przetwarzaniem informacji, jakie docierają do ucznia podczas „zdalnej nauki". A co dopiero rodzic z dojrzałym PESEL-em, czy też jego podopieczny karnie stojący w kącie za dwóję, którą oberwał, bo mu się komputer zawiesił, czy też kamerka wyzionęła ducha? I tutaj wyłania się zapalnik do dalszych, już mniej frywolnych, rozmów. Mianowicie istota oceny i jej waga oraz znaczenie zarówno dla samego ucznia, jak i dalszego procesu edukacji, stanowi źródło wielu problemów. Ale nie o tym dzisiaj mowa, gdyż we właściwie prowadzonym dialogu szkoła–dziecko, kwestia noty może być drugorzędna. Głównym celem powinna być istota samej wiedza oraz umiejętność jej nabywania, gromadzenia i efektywnego wykorzystywania. I jeżeli w obecnych warunkach maluchy nie nauczą się uczyć, życie ich nauczy, że warto było się uczyć.
Podobnie jest z inwestowaniem, analizowaniem i prognozowaniem rynków finansowych. Bez odpowiednio przeprowadzonego procesu edukacji utrudnione jest późniejsze odnoszenie sukcesów na rynku. Kluczowe jest właściwe odrobienie pracy domowej na podstawie szczegółowo przeprowadzonych obserwacji. Dzięki analizie technicznej, której jestem przedstawicielem i którą staram się wykorzystywać do fedrowania skamieniałych wykresów w poszukiwaniu surowca przyszłości, można zapisać kilka cennych myśli. Jedną z nich jest to, że „Bez domknięcia tygodniowej luki hossy bykom trudno będzie zbudować wiarygodną falę hossy". O ile na GPW zasada ta obowiązuje od ponad dwóch dekad i dotyczy pary WIG20-WIG, o tyle na Wall Street wiedza ta ma już właściwości pokoleniowe. Począwszy od szczytu z 1929 r. do chwili obecnej doszło jedynie do 34 takich przypadków, w których na wykresie tygodniowym pojawiło się tzw. okno hossy. Z akademickiego punktu widzenia jest to zjawisko świadczące o zdecydowanej dominacji byków i powinno motywować do zwyżek. Niestety, jak pokazuje praktyka, sukces byków staje się ich przekleństwem. Rynek, zamiast trwale rosnąć i oddalać się od luki hossy, wchodzi jedynie w fazę poprzedzającą spadki. Pomiędzy formacją GAP_w (z ang. GAP – luka) a indeksem DJIA tworzy się niewidzialne splątanie, które jest równie „prosto" wytłumaczalne, co te znane z kwantowego świata. Pomiędzy 1929 r. a 1975 r. wszystkie niedomknięte tygodniowe okna hossy w późniejszym czasie ściągnęły do siebie rynek. Jankeskie byki, pomimo usilnych prób ucieczki od pozostawionych na wykresie punktowych dziur, na przestrzeni ponad czterech dekad, zawsze wracały na południe niczym kamień rzucony w stronę błękitnego nieba kojarzonego z bezkresem hossy.