Kilka dni temu miałem przyjemność (szczerze) poprowadzenia webinarium w ramach Letniej Szkoły Giełdowej. Jest to już kolejna odsłona wakacyjnych spotkań inwestorów z praktykami rynku. GPW wraz z SII podejmuje się wyzwania, jakim jest proces edukacji wszystkich tych, którzy chcą się dowiedzieć kilku ciekawych rzeczy o rynkach finansowych. Raz w tygodniu, zazwyczaj we wtorek o godz. 14, przed monitorami zasiadają wszyscy ci, którym się chce. Bez przymusu, bez kosztów, w komfortowych warunkach, w krótkich spodenkach lub bez i to wszystko na wyciągnięcie ręki. Webinar trwa około 90–120 minut, w kolorze i w stereo.
Podczas takiego szkolenia, wiele pozyskanych informacji zostanie pominiętych przez ciekawskich inwestorów. Nie szkodzi – nie świadczy to ani źle o wykładowcach, ani o słuchaczach. I bynajmniej nie chodzi tu o to, że król jest nagi. Z założenia, podczas jednego 45-minutowego wykładu, przeciętny ludzki mózg jest w stanie przetworzyć i zapamiętać ok. pięciu nowych informacji. Tutaj pojawia się sedno problemu – co zrobić, aby „student" wyłuskał właśnie to, co powinien najbardziej, tj. aby webinar przyniósł zamierzone efekty? Każdy praktyk rynkowy ma swoje indywidualne podejście do rynku i sposób przekazania tej ezoterycznej wiedzy w postaci slajdów bywa równie skuteczny, co słuchanie jazzu przy użyciu pięciolinii. Światłowodowa komunikacja pozbawiona klasycznych cech fizyczności ma swoje plusy, jednakże patrzenie w monitor czy w kamerkę, zamiast w źrenice prelegenta, nie pozwala uchwycić dodatkowej magii związanej z rynkami finansowymi.
Uczestnictwo czy też prowadzenie szkoleń typu webinar można porównać do koncertowania. Słuchacze czy też widzowie mają już swoje preferencje muzyczne, ale kiedy pojawi się coś ciekawego na wysokości własnych uszu, hipokamp nie powinien oponować. Nowy wykon starego utworu, wydłużony riff czy też eksperymentowanie z instrumentami czasami zmienia sposób postrzegania muzyki. Cały zespół lub też frontman z chórkiem włącznie ma za zadanie przekazać swoją pasję, wpłynąć na emocje i wzmocnić dotychczasowe więzi. Co do miejsca koncertowania brakuje jednoznacznych opinii. Jedni cenią sobie Palais Garnier, inni znów serca swoje zostawili w Jarocinie. W ostatnich kwartałach współrzędne geograficzne ww. miejsc pokryły się ze wskazaniem GPS własnego telefonu z podłączonymi słuchawkami. To sprawia, że dylemat szerokości i długości geograficznej przestał przeszkadzać w czerpaniu radości z pochłaniania nut. W przypadku webinarów problem ten jest rozwiązany z definicji, a jednym z dylematów prowadzącego e-szkolenia jest to, co zagrać i na czym.
Wymieniając poglądy dotyczące analizowania rynków finansowych, słuchając kolegów i koleżanek z branży, a także podglądając to, co robią inni technicy, dochodzi się do prostych wniosków. Bez względu na to, czy ma się 27, 54 czy 55 lat, każdy z profesjonalnych uczestników (inwestorów, maklerów, wykładowców, analityków i całej innej grupy fanatyków spekulacji), posiada swoje indywidualne narzędzia. Uszczypliwi fundamentaliści zarzucają technikom, że dorobek Dowa nie odbiega od prostej linijki. Jak oko jest wprawne, to i wyszczerbiona ekierka sprawdzi się lepiej od „ebitdy". Podobno fani Elliotta piątkę z trójką widzą nawet podczas IPO. Maklerzy wyciągają więcej informacji z giełdowego karnetu niż z zielonych cyferek NEO – znany jako Thomas Anderson. Profesorowie ekonomii przy użyciu tensorów rywalizują z FUGAKU, szukając wartości rezydualnej. Znam osobiście inwestora z zaawansowanym PESEL-em, który przy użyciu taśmy i papieru milimetrowego jest na właściwej drodze do powiększenia listy cudów świata o WIGus-Papirus. Nieprzerwanie od dekad zapisuje on na prostokątnej kartce, dzienną cenę zamknięcia indeksu. Można? Można... Puenta jest taka, że jeżeli coś się sprawdza, to nie ma znaczenia, co to jest. Każdy z profesjonalnych uczestników rynków finansowych ma swoją Lucille.
Nie życzę nikomu, aby jak najszybciej znalazł swoją Lucille w taki sam sposób, jak zrobił to kiedyś pełnoprawny król bluesa B.B. King. Beale Street Blues Boy (początkowy pseudonim Kinga) na przełomie lat 40. i 50. ubiegłego wieku, koncertował w klubie Arkansas. Ówczesną, mroźną zimą panowała moda na naftę, a dogrzewanie lokalu za pomocą piecyka było standardem. Jednakże podczas wymiany argumentów na pięści pomiędzy dwoma klubowiczami doszło do niefortunnego pożaru. Lokal stanął w ogniu, a uczestnicy koncertu uciekli na zewnątrz. Pośród nich trafił się jednak taki, który postanowił wrócić do rozgrzanego do czerwoności klubu – po swoją gitarę. Był nim właśnie B.B. King. A na cześć kobiety o imieniu Lucille, o którą pobili się wówczas krewcy miłośnicy bluesa (kiedyś za sprawą kobiety spłonęło niejedno miejsce opisywane przez Homera), Riley Ben King postanowił nazwać swoją gitarę jej imieniem. A dokładniej gitary, na której koncertował do ostatnich dni swojego życia.