Debiut giełdowy kiedyś był formą nobilitacji przedsiębiorstwa i jednocześnie dawał wiele korzyści, przy stosunkowo małych kosztach z tym związanych. Zaowocowało to bardzo dynamicznym rozwojem polskiego rynku kapitałowego, ale przyniosło też skutki negatywne, z którymi musimy się dziś mierzyć.
20 lat temu mieliśmy diametralnie różne otoczenie makroekonomiczno-regulacyjne. Stopy procentowe były na tyle wysokie, że praktycznie uniemożliwiały finansowanie dłużne, a wymogi regulacyjne były możliwe do spełnienia przez niewielkie przedsiębiorstwa. Rozwinięta infrastruktura podmiotów wspomagających powodowała, że wejście na rynek było stosunkowo tanie, a właściciele najczęściej nie zdawali sobie sprawy, że debiut giełdowy, to nie koniec, lecz dopiero początek poważnych obowiązków informacyjnych. A co ważniejsze – nie wiedzieli, że droga odwrotu jest ekstremalnie trudna.
Praktycznie każda decyzja biznesowa może zostać odwrócona, ale ta o upublicznieniu spółki oznacza pewnego rodzaju „dożywocie" – sama spółka nie może opuścić giełdy, ktoś musi ją wykupić i to w dość skomplikowanej procedurze publicznych wezwań. Oczywiście nie mam zamiaru krytykować tego trybu, gdyż jest on podstawą ochrony inwestorów, ale stwierdzam prosty fakt, iż spółki giełdowe stają się pewnego rodzaju zakładnikami regulatorów, nadzorców, operatorów rynków, gdyż nie mają drogi odwrotu. Szczególnie widoczne było to przy wprowadzaniu regulacji MAR, kiedy to koszty i ryzyko związane z obecnością na rynku (zwłaszcza dla spółek z NewConnect) drastycznie wzrosły, a spółki (a zatem także ich akcjonariusze) nie miały innego wyjścia, jak ponieść wszelkie niedogodności z tym związane.
Obecnie mamy do czynienia z sytuacją odwrotną niż dwie dekady temu – stopy procentowe szorują po dnie, za to wymogi regulacyjne sięgnęły szczytów. Odwrotny też stał się kierunek ruchu spółek – o ile w latach 1996–2015 przybywało netto 21 debiutantów rocznie, o tyle od roku 2016 ubywało netto rocznie po osiem spółek (dane tylko dla rynku regulowanego, w przypadku NewConnect exodus jest jeszcze bardziej wyraźny). Systematycznie spadająca liczba emitentów wskazuje na wartość odjętą wynikającą z faktu notowania, zwłaszcza w przypadku spółek małych, a warto przypomnieć, że mediana kapitalizacji na rynku regulowanym wynosi zaledwie 36 mln euro. Konieczne zatem wydaje się głębsze zbadanie tego zjawiska, szczegółowe określenie, jakie dodatkowe koszty ponoszą spółki giełdowe i jakie z tytułu notowania odnoszą korzyści. Jako SEG kilkukrotnie podchodziliśmy do tego tematu, ale napotykaliśmy problemy natury metodologicznej. Wynikają one z tego, że duża część kosztów jest składową szerszych procesów. Trudno oszacować, jaka część działu finansowego, prawnego czy compliance nie byłaby potrzebna w spółce niegiełdowej, względnie mogłaby być opłacana nieco niżej.
Co więcej, są koszty, które zmierzyć jest bardzo trudno. Jak wyliczyć np. koszt otwartości informacyjnej spółki giełdowej? Przy czym, ten koszt nie będzie jednolity, bo zależeć to będzie m.in. od branży (im silniej uregulowana, tym problem mniejszy) i od struktury konkurencji (im więcej konkurentów nie jest notowanych, tym problem większy). Jak zmierzyć koszt konieczności podporządkowania działań biznesowych harmonogramowi raportowania sprawozdań finansowych? Tu także sytuacja będzie różna w zależności od struktury akcjonariatu, bo inny będzie próg wrażliwości w przypadku, kiedy spółkę kontroluje jeden właściciel (zwłaszcza jeśli jednocześnie jest prezesem), a inny, kiedy dominować będą inwestorzy krótkoterminowi, dla których „dowiezienie" przez spółkę danego projektu w danym kwartale będzie miało istotne przełożenie na ich wyniki.