Sprzedaż mieszkań dołuje, z powodu rekordowej bazy zniżki wyglądają tym bardziej spektakularnie. Winny jest znany: to spadek popytu kredytowego z wiadomych względów. Na rynku rządzi gotówka. Co dalej z popytem gotówkowym, biorąc pod uwagę, że w czerwcu Polacy rzucili się na obligacje skarbowe, lokując ponad 14 mld zł. Dla porównania w latach 2017–2020 wartość zakupu mieszkań w sześciu największych miastach sięgała około 30 mld zł rocznie, a w ubiegłym 38 mld zł. Czy jest już „pozamiatane” i nieruchomości utracą status bezpiecznej przystani?
Nie jest „pozamiatane”. Oczywiście 14 mld zł robi ogromne wrażenie, spodziewaliśmy się reakcji dość mocnej na ofertę głównie obligacji rocznych i dwuletnich opartych o stopę referencyjną NBP, która jest w trendzie wzrostowym, w granicach 10 mld zł. Mogliśmy się spodziewać dużego odzewu, badając nastrój na rynku nieruchomości. Od rosyjskiej agresji na Ukrainę, czyli od końcówki lutego, około 30 proc. potencjalnych nabywców mieszkań deklarowało, że wstrzymuje się z decyzją do ustabilizowania sytuacji – a skoro po pięciu miesiącach pojawiła się sensowna alternatywa w postaci obligacji, po prostu z niej skorzystano. To nie dziwi, ale powinno zaniepokoić deweloperów i spowodować pewną refleksję.
Część popytu na mieszkania została zablokowana przez wzrost stóp i surowsze kryteria badania zdolności kredytowej. Ale część wstrzymuje się z innych powodów, np. oczekując spadku cen. O tym się mówi zawsze, ale ostatnio np. analitycy PKO BP podtrzymali, że spodziewają się, że w ciągu półtora roku, dwóch lat ceny wrócą do poziomów z I połowy 2021 r. Nie proszę o recenzowanie prognoz PKO BP, ale jak to jest z tą możliwością spadku cen z tym, by deweloperzy wprowadzali nowe projekty w już niższych cenach?
Jeżeli ceny wrócą w ciągu roku do poziomu z 2021 r., to żadnej szczególnej ulgi nie odczujemy, bo największe tempo wzrostu cen widzieliśmy wcześniej. Ceny rosły, bo był duży popyt na mieszkania – nie było alternatywy dla posiadaczy gotówki.