W listopadzie zakończył się sezon publikacji raportów finansowych w USA. Przekazane przez spółki dane nie przyniosły znaczących rozstrzygnięć. Powtórzył się schemat znany z poprzednich kwartałów – co prawda w 70 proc. przypadków raportowane zyski okazały się trochę lepsze od oczekiwań (w przypadku przychodów było to 50 proc. przypadków), a amerykańskie przedsiębiorstwa ustanowiły nowy rekord rentowności (choć już dawno wydawało się, że osiągnęły szczyt możliwości), jednak ponownie znacznie więcej firm zdecydowało się na obniżenie prognozy na kolejny kwartał niż na jej podwyższenie. W rezultacie znowu spadła wielkość spodziewanego zysku na akcje dla indeksu S&P500, zarówno na ostatni kwartał, jak i na cały 2013 rok. Nie przeszkodziło to jednak inwestorom w kupowaniu akcji po coraz wyższych cenach.
Co z hossą w Ameryce?
W ciągu ostatniego roku, gdy indeks S&P500 wzrósł o 27 proc., szacunki zysku na akcję dla tego wskaźnika spadły o 7 proc. Wygląda na to, że w przyszłym roku może być podobnie. Już teraz prognozy EPS (zysku na akcję) dla amerykańskiego indeksu akcji na rok 2014 obniżyły się o ponad 3 proc., w pół roku. Czy jest to objaw choroby toczącej światową hossę, która w pewnym momencie boleśnie zweryfikuje bycze nastroje uczestników rynku? Niekoniecznie. Co prawda podczas ostatniej hossy lat 2003–2007 oczekiwania dotyczące zysków w spółkach rosły wraz z ich kursami, to jednak w czasie wzrostów w latach 1994–2000 sytuacja była zbliżona do dzisiejszej. Prognozy co chwila okazywały się zbyt wygórowane, ale nie przeszkadzało to rynkowi akcji w kontynuowaniu hossy. W ostatnich dwóch miesiącach nożyce pomiędzy wyceną akcji a szacunkami zysków ponownie zaczęły się rozwierać. Analitycy, ścigając się z rynkiem, podnosili ceny docelowe wielu spółek, ale jednocześnie bardzo rzadko mogli pozwolić sobie na podwyższenie prognozy zysków.
W rezultacie tegoroczna hossa na amerykańskich indeksach jest podobna do tej z drugiej połowy lat 90. – jest pchana w górę bardziej przez wzrost wskaźników wyceny niż wzrost zysków wypracowanych przez spółki. Początek roku zastał S&P500 przy stosunku ceny do prognozowanych zysków na poziomie 13. Rok kończymy z analogicznym wskaźnikiem dochodzącym do 15 (wykres 1). Gdy weźmiemy pod uwagę rzeczywiste zyski wygenerowane w przedsiębiorstwach, ich wycena wzrosła w ciągu bieżącego roku jeszcze bardziej z 14,3 do 17 P/E. Nie twierdzę, że jest w tym coś dyskredytującego ostatnią hossę, ponieważ tak właśnie wyglądała jej poprzedniczka sprzed 17 lat. Uważam natomiast, że w 2014 r. dalsze wzrosty na światowych parkietach powinny być bardziej zbilansowane i opierać się także na realnej poprawie zysków w firmach. Jeśli będzie trzeba poczekać na taką poprawę (co jest prawdopodobne, biorąc pod uwagę dotychczasowe tempo światowego ożywienia), to rynek akcji będzie musiał na chwilę przystanąć. Pamiętajmy, że w dzisiejsze ceny akcji wpisane są oczekiwania na 14–25 proc. wzrost zysków w ciągu najbliższych 12 miesięcy i, co ważniejsze, utrzymują się one na tym poziomie od dłuższego czasu. Przypomina to ciągłą pogoń za marzeniami, których nie da się dogonić.
Gospodarki w różnych krajach odżywają
Wiele zależy od tego, czy uda się rozruszać światową gospodarkę zgodnie z dzisiejszymi projekcjami. Na razie kończy ona stagnację, recesję lub spowolnienie w zależności od kraju, na jaki patrzymy. Natomiast do dynamicznej, samowspomagającej się ekspansji droga jest jeszcze daleka. W ostatnich miesiącach ekscytowaliśmy się rosnącymi wskaźnikami PMI i ich wyskokiem powyżej poziom 50 punktów. Patrzyliśmy też na znaczącą zmianę w rocznej dynamice produkcji przemysłowej czy sprzedaży detalicznej (zarówno w Europie, jak i w Polsce). Czasami warto też przyjrzeć się nominalnym wielkościom poszczególnych ekonomicznych zmiennych. Oceniając europejskie ożywienie z takiej właśnie perspektywy, można dojść do wniosku, że strefa euro w dalszym ciągu znajduje się w przedsionku pomiędzy recesją a ożywieniem. Realna aktywność pozostaje na poziomie niższym niż była dwa lata temu, ale znacząco wyższym niż w trakcie gwałtownego spowolnienia, jakie miało miejsce na przełomie 2012–2013 roku. Odnosząc się do przykładu z przeszłości, wygląda na to, że mentalnie inwestorzy znajdują się już w hossie 2006 roku, natomiast gospodarka cały czas ugrzęzła gdzieś w 2003 roku (wykres 2).
Konsekwencją braku silnego trendu wzrostowego w gospodarce jest oczywiście niska inflacja, czyli ten element ekonomicznej układanki, który na początku listopada przestał pasować Europejskiemu Bankowi Centralnemu do wizji trwałej ścieżki ożywienia. W wielu czołowych gospodarkach zamiast spodziewanego w okresie poprawy gospodarczej powolnego wzrostu inflacji w ostatnich miesiącach roczna zmiana cen konsumpcyjnych zaczęła ponownie spadać. Widmo deflacji, które w 2009 roku doprowadziło na skraj paniki wszystkie banki centralne na świecie, nieoczekiwanie powróciło. Na swojej okładce z listopada tygodnik „The Economist" w bardzo sugestywny sposób pokazał, z jakim lękiem większość ekonomistów podchodzi do kwestii deflacji. W 2004 roku po półtorarocznej fazie wychodzenia z poprzedniej globalnej recesji nastroje były zgoła odmienne. Wtedy pierwsze strony gazet zajmował problem przyspieszającej inflacji, na którą banki centralne miały zareagować podwyżkami stóp. Było to jednak traktowane jako naturalny koszt dynamicznej poprawy w światowej gospodarce. Tym razem, choć już pół roku temu ogłoszono zakończenie recesji, inflacji jak nie było, tak nie ma. W rezultacie EBC podjął decyzję o obniżeniu i tak niskich stóp procentowych w nadziei na zatrzymanie deflacyjnych zagrożeń.