w.b.: Do wiosny można trzymać akcje (z poprawką na być może styczniową słabość zarządzoną przez autorów ustawy o OFE). Przez pół roku „misie" mogą urosnąć nawet o 50 proc. Wydaje mi się, że taki scenariusz jest całkiem realny, zwłaszcza że ostatnie pół roku też przyniosło dwucyfrowe stopy zwrotu.
S.B.: Moim zdaniem też warto jeszcze trzymać akcje. I chyba wszyscy się zgadzamy, że przynajmniej do wiosny rynek byka powinien trwać. W tym wariancie grudniowa przecena to tylko korekta, a nie początek rocznego niedźwiedzia. Jeśli mamy się trzymać jakiegoś konkretnego wyznacznika, to trzymałbym się mojej ulubionej tezy, że do momentu kiedy gospodarka się rozpędza, to akcje należy trzymać. Czekamy na szczyt cyklu, ale nie sądzę, by nasze PKB rosło szybciej niż 4 proc.
Po ostatnich odczytach dynamiki PKB wydaje się, że 4 proc. możemy osiągnąć całkiem szybko.
S.B.: Czwórkę możemy mieć już w drugim kwartale przyszłego roku. Zwłaszcza że działa efekt niskiej bazy (wydobywamy się z koniunkturalnego dołka). A takie momenty zwątpienia, jak nieudany debiut Energi czy problemy z demontażem OFE, to prawdopodobnie tylko chwilowe korekty. Myślę, że przed nami jeszcze trochę rynku byka, zwłaszcza że część firm deklaruje poprawę wyników nie tylko w 2014 r., ale nawet 2015 r.
A jak będzie wyglądał koniec zabawy w hossę?
S.B.: W którymś momencie przytrafi się jakiś czarny łabędź na świecie. Może wcześniej pojawi się szał zakupów wśród inwestorów indywidualnych, którego wciąż nie ma ani u nas, ani w USA.
Jak powinny teraz wyglądać portfele inwestorów? Które akcje mają trzymać?
S.B.: Trzymać to, co mieliśmy, i próbować dokupić w trakcie korekty, licząc, że nakreślony przez nas scenariusz się zmaterializuje. Myślę, że jeszcze przez jakiś czas warto stawiać na „misie", ale w przyszłym roku nie będzie to taki rarytas jak w tym, gdy mWIG40 i sWIG80 zdystansowały pozostałe indeksy. Podsumowując – trzymamy akcje. Jednocześnie trzeba być czujnym, czy nie pojawią się czynniki ryzyka, o których mówiliśmy wcześniej.
k.Ł.: Jeszcze w ramach podsumowań 2013 r. – uważam, że gdyby nie zamieszanie wokół OFE, to z naszą giełdą byłoby teraz znacznie lepiej. Decyzje rządowe zdusiły hossę. Gdyby nie wywłaszczenie, dziś nasz rynek byłby 10 proc., a może nawet 20 proc. wyżej.
S.B.: To chyba przesada. OFE i tak nakupiły akcji pod limity, więc nie mogłyby już więcej kupować. Może gdyby nie to zamieszanie, to nie byłoby takich słabych nastrojów wśród inwestorów indywidualnych, ale jeśli chodzi o samą siłę popytową OFE, to ona została prawie maksymalnie wykorzystana.
k.Ł.: Jak Londyn się dowiedział o demontażu stabilnego źródła popytu, to musiało się to odbić na ich nastawianiu do naszego rynku.
w.b.: Moim zdaniem to, co zrobił rząd, to jest „duch przyszłych świąt". Są ku temu dwa powody. Po pierwsze, mało kto mówi, że z demograficznego punktu widzenia od dłuższego czasu żyjemy w tzw. dobrych czasach. Żyjemy w okresie, kiedy wciąż pracuje pokolenie powojennego boomu demograficznego (szczyt w 1955 r.) i już pracuje pokolenie ich dzieci, czyli boomu stanu wojennego. W ciągu najbliższej dekady pokolenie powojenne zacznie przechodzić na emeryturę, a na początku przyszłej dekady proces ten osiągnie swoje apogeum. Ci emeryci będą żyć jeszcze przez kolejne 20 lat. Rynek pracy nie zostanie wsparty przez najnowsze pokolenie, bo pokolenie stanu wojennego nie urodziło wystarczająco dużo dzieci, na co wpływ miała częściowo emigracja na Zachód. Tak więc spieszmy się kochać akcje, bo z perspektywy demografii żyjemy w optymalnym okresie. Łatwo się o tym przekonać, porównując statystyki międzynarodowe i polskie dotyczące wskaźnika independency ratio, czyli ilu ludzi niepracujących (czyli do 15. roku życia i powyżej 65. roku) przypada na tę kohortę wiekową, która ich utrzymuje. Dla Polski jest to 0,41, czyli mniej więcej tyle co dla Chin. Japonia ma współczynnik 0,6 i widać, jak się rynek akcji zachowuje od 20 lat.
Jaki jest drugi powód?
w.b.: Drugi jest taki, że manewr ministra Rostowskiego przejdzie do historii i zostanie powielony. Połowa amerykańskich obligacji jest w posiadaniu Fedu. Jak będzie ich coraz więcej, to aż się prosi, żeby któregoś pięknego dnia rząd USA ogłosił nacjonalizację Fedu, po czym skonsoliduje swój bilans z bilansem Fedu i wyzeruje sobie te obligacje, które sam sobie jest winien. Nagle w cudowny sposób Amerykanie nie będą mieli długów. To samo może być też w Japonii. Zwykle takie manewry robi się podczas wojny światowej, bo wtedy wróg jest u bram i można sobie na wiele pozwolić w finansach.
Jacek Rostowski jest prekursorem.
w.b.: Niestety.
J.N.: Pod względem demograficznym bardzo przypominamy Japonię i może nas niestety czekać taki sam los. Bo tu właśnie zmiany demograficzne są kluczowym czynnikiem, a nie polityka monetarna. W Japonii liczba osób pracujących osiągnęła szczyt w 1998 r. Jeszcze przed tym szczytem bardzo szybko zaczęła rosnąć liczba emerytów. Rok 1998 w Japonii jest też ważny z innego powodu – wtedy zaczął się okres permanentnej deflacji. W Polsce może być podobnie i będzie to wielki problem dla naszego budżetu. Rozwierają się bowiem nożyce między rosnącymi wydatkami na emerytury i zdrowie a malejącymi wpływami do budżetu związanymi ze stopniowym spadkiem liczby osób pracujących.
w.b.: Dodajmy, że u nas pokolenie boomu powojennego już raz rozwaliło system, bo w latach 80. gigantyczna kohorta wiekowa liczniejsza znacznie od kohorty swoich rodziców wkroczyła w wiek dorosły i oczekiwała pracy, mieszkania, samochodu itp., a PRL nie był w stanie im tego zaoferować. Efektem były rewolta solidarnościowa i upadek systemu. Wszystko wskazuje na to, że ta sama kohorta wiekowa po osiągnięciu wieku emerytalnego znowu doprowadzi system do upadku. Oni będą wywierać naciski na polityków. Drugi filar miał być sposobem na rozładowanie tego problemu, ale właśnie ten filar rozmontowali. W związku z tym w przyszłej dekadzie będziemy mieli albo wzrost stawki ZUS do 30 proc., co zmusi młode pokolenie do emigracji, albo głodowe emerytury.
S.B.: Jest jeszcze jedno rozwiązanie. Popatrzmy na kraje rozwinięte – zawsze można dodrukować.
J.N.: Dodruk byłby w stylu japońskim. Wpływ wspomnianych nożyc jest niwelowany właśnie przez drukarki.
S.B.: Wszyscy wokół drukują
w.b.: Japonia jest krajem zwyżkowym, który jest zadłużony sam wobec siebie, a my, niszcząc OFE, zaprzepaściliśmy sobie bycie swoim własnym wierzycielem. A gdyby OFE przytrzymać kilkanaście lat, to ich aktywa przekroczyłyby wartość długu publicznego i bylibyśmy drugą Japonią winną samą sobie pieniądze. Teraz będziemy musieli pożyczać pieniądze w Londynie na wypłatę emerytur.
J.N.: To nie jest takie proste. Japonia ma co prawda największy na świecie państwowy fundusz emerytalny, ale to nie jest konstrukcja na wzór funduszu norweskiego, który gromadzi pieniądze pochodzące ze sprzedaży surowców. Tak naprawdę 60 lat temu pieniądze stanowiące dziś fundusz japoński pochodziły z depozytów obywateli składanych w urzędach pocztowych, które zostały niejako „upaństwowione". Upraszczając – to tak, jakby nasze 600 mld zł w depozytach podpięto pod jakieś ministerstwo.
k.Ł.: Wracając jednak do tego stwierdzenia – spieszmy się kochać akcje. Mam nadzieje, że nikt go opacznie nie zrozumie i nie zwróci się w stronę obligacji. Bo z każdym rokiem, bardziej z każdą dekadą, za naszego życia, będzie rosło prawdopodobieństwo bankructwa naszego kraju. Bo o ile na wyż z lat 50. pracuje ten z lat 80., o tyle na ten z 80. już nie będzie pracować następny. Bo samoredukcja, czyli spadek rodzących się dzieci, wynosi około 40 proc., a to ma ogromne znaczenie.
S.B.: Już tytułem puenty z mojej strony – oprócz akcji, które zalecamy trzymać, są też inne klasy aktywów. Co z obligacjami skarbowymi? Nie będę oryginalny, jak powiem – jeszcze nie. Bessa zaczęła się w kwietniu i jeszcze potrwa. Co do złotego, to zakładamy scenariusz z lekkim umocnieniem. Przyszły rok powinien przynieść ożywienie na rynku nieruchomości. Nie będzie ono jednak trwałe, bo te trendy demograficzne, o których mówiliśmy, też będą miały wpływ na ten rynek. Poza tym Internet zagarnie tę rzeczywistą przestrzeń – e-handel nie wymaga powierzchni biurowej.
w.b.: Słyszałem, że najbardziej zagrożoną komputeryzacją grupą zawodową są kierowcy. Za 10 lat ich funkcje będą wykonywać roboty.
S.B.: Wygląda na to, że człowiekowi pozostanie rozrywka, a więc producenci gier będą mieli się bardzo dobrze (śmiech).
w.b.: No i myślę, że sieci domów starców to też jest przyszłość.
J.N.: Moja konkluzja – przyszły rok wciąż dla akcji. Ich ceny będą się piąć razem z ożywieniem gospodarczym. A skoro ono się dopiero zaczęło, no to powinno jeszcze trochę potrwać. Widać to zresztą po kredycie gotówkowym, który po trzech latach suszy wystrzelił w tym roku. Wydaje mi się, że konsumpcja ma jeszcze prawo rosnąć, co powinno przełożyć się na dobrą kondycję giełdy. I choć „misie" już sporo zarobiły, to jednak te spółki powinny wciąż najwięcej zyskiwać na ożywieniu koniunktury. Szerokość rynku na misiach zaczęła rosnąć dopiero w ostatnich miesiącach. Liderzy rynku LPP czy CCC zatrzymali się, a do zwyżek zaczynają dołączać coraz mniejsze firmy. Następuje demokratyzacja tej hossy, i to jest efekt ostatnich tygodni. Ta szerokość rynku, jeśli to jest zdrowa hossa, powinna rosnąć rok albo 1,5, a nie kilka miesięcy.
A co z blue chips?
J.N.: WIG20 może dogonić rynek pod warunkiem, że wystrzeli w górę rynek surowców i paliw. KGHM czy PKN Orlen, Lotos na razie nie pokazują siły do wzrostów. Banki już sporo urosły, ale one nie są w stanie rosnąć więcej niż „misie". Firmy energetyczne także trudno traktować jako potencjalnych liderów. Tak więc na większych spółkach o znaczący zarobek może być ciężko, chyba że zmieni się trend na rynku surowców.
Wracając do „misiów" – jak miałaby wyglądać kontynuacja hossy?
J.N.: Nie spodziewam się hiperboli i końca zwyżek 8 marca, czyli w dniu, w którym zakończyła się hossa w 1994 r. Myślę, że będzie to ruch w górę w bardziej stonowanej formie, a następny przystanek czeka nas wtedy, gdy zadyszki dostaną też Amerykanie. Weryfikacja wysokich oczekiwań co do wzrostu zysków spółek wraz ze stopniowym ograniczaniem skupu aktywów przez Fed mogłaby, moim zdaniem, skutkować kilkoma miesiącami posuchy w USA, czyli można by szukać pewnych analogii do 1994 roku. W przypadku rynków wschodzących różnica jest jednak taka, że wtedy zadziwiały swoją siłą, a teraz pokazują wyraźną słabość. W związku z tym miejsca do dalszych spadków na emerging markets nie ma za dużo.